Pani Niczyja.

Pani Niczyja.

PANI NICZYJA.

 

Dajcie mi Bogi siły tyle, bym to dziecko oddać mogła światu. Dajcie mi Bogi tyle wytrwałości, bym się nie poddała. Dajcie mi Bogi, jeszcze kilka chwil życia. Dajcie mi Bogi kawałek odwagi, żebym nie bała się śmierci.

Powtarzała gorączkowo, czując jak piekące łzy spływają po jej policzku. Już nie wiedziała, czy to szept, czy już błagalnie żałosny krzyk. Oczy, chociaż patrzyły, już dawno przestały widzieć. Usta, choć poruszały się bezustannie, już dawno przestały mówić. Ciało, choć bezustannie skręcane bólem, juz dawno przestało się ruszać. Nie ma już powietrza, nie ma już nadziei, nie ma już świata. Był tylko ból. Przeogromny, wżerający się pod skórę, palący od wewnątrz. W jej głowie rozgrywała się nieustająca walka pomiędzy chaosem, a błogą kapitulacją. To był tak słodki smak, jak słodka jest woda dla spragnionego gardła. Myśl o poddaniu się była tak kusząca, tak wabiąca, tak zmysłowa…
Na jej twarzy zagościł błogi uśmiech, uścisk zelżał, a chaos w głowie ucichł. Nie trwało, to jednak długo i jej ciałem szarpnął tak ogromny ból, że zgięła się w pół, choć była pewna, że nie ma na to siły. Czoło oblał jej zimny pot, a skóra zapłonęła takim żarem, iż była pewna, że to żywy ogień ją trawi.

Dajcie mi Bogi siły tyle, bym to dziecko oddać mogła światu. Dajcie mi Bogi tyle wytrwałości, bym się nie poddała. Dajcie mi Bogi, jeszcze kilka chwil życia. Dajcie mi Bogi kawałek odwagi, żebym nie bała się śmierci

Na zewnątrz, jakby nikt nie słyszał jej cierpienia. Mijało kolejne popołudnie, dzień chylił się ku końcowi. Panowała piękna, letnia cisza. Chmury płonęły złotem, a słońce leniwie przykrywało się horyzontem. Cicho. Zbyt cicho. Zapachniało burzą. Ludzie, w pośpiechu zbierali pracę z dworza i poczęli chować się w chatach. Zamknięto szczelnie drzwi i czekano na pierwszy grzmot.
On pojawił się znikąd. Wydawało się, że jeszcze przed chwilą, nie było na niebie ani jednej chmury, która zwiastowałaby tak rychłe przyjście burzy. Grzmotnęło raz drugi, i trzeci. Za czwartym razem przyszedł wiatr, a za nim piąty huk i szósty, który smagnął po świecie deszczem. Bydło zawyło żałośnie, drzewa zaszeleściły, jakby ogromnie przejęte.

Ona wciąż cierpiała. Przed oczami majaczyły jej postaci matki i siostry. Nie widziała ich dokładnie, mogła się tylko domyślać. Czuła, że panuje wokoło nerwowa atmosfera. Postaci poruszały się szybko, dyskutowały między sobą głośno, ale ona nie potrafiła powiedzieć o czym. Nagle całe jej ciało, znowu zgięło się w pół, ale tym razem, to zupełnie inny ból. Rozdzierający od środka, palący i szczypiący. Nie był jej obcy, znała już to uczucie. Wiedziała, że teraz musi być silna. Ostatkiem sił pomodliła się znów do bogów. Dajcie mi siłę, odwagę, przyjmijcie to dziecko na świat. Weźcie je i niech jemu się darzy, i niech ono przyniesie na świat dobro. Dajcie jemu siłę i odwagę, jeśli mi jej poskąpicie.

– Krwawi – powiedziała jedna z postaci i podeszła bliżej, kładąc jej na czole dłoń – Rozpalona, jak węgle.
– Przynieś więcej wody – rozkazał ochrypły, ale łagodny kobiecy głos – To nie potrwa już długo.

Te ostatnie słowa jej matki nie brzmiały o dziwo, jak wyrok, ale troskliwe zapewnienie. A zatem nie potrwa już ten bół długo, zaraz to wszystko się skończy…  Znowu ogromnie nią szarpnęło. Na jedną chwilę zmysły wróciły na swoje miejsce i usłyszała i wichurę, i deszcz smagający o drewniane drzwi, i grzmoty burzy, i podniecone głosy matki i siostry. Ktoś kazał jej dać radę. To nie była proźba, to był rozkaz. Nie mogła się jemu sprzeciwić, nie teraz. Nie mogła się poddać, musiała dać radę. Nagle na dworzu rozległ się huk, jakby ryk rozwścieczonego potwora. I ona wrzasnęła, wyrzucając z siebie całą złość i niemoc. To musi się skończyć teraz! Niech już się skończy, bogowie, niech już będzie koniec! Grzmoty zaczęły uderzać coraz częściej, ale już nie tak głośne, choć nadal przerażały swoimi hukami. Jej jakby dodawały siły. Im glośniejszy huk, tym ona mocniej pragnęła, by dać życie dziecku.

– Widzę. Szybko, podaj wodę! – usłyszała głos matki, która musiała przekrzykiwać szum deszczu – Dajcie Bogi, żeby chłopiec.

Jej wydawało się to obojętne. Choć chciała urodzić chłopca, żeby pomagał, jak jej już nie będzie. Ale nie prosiła o to bogów, bo pragnęła tylko, by było zdrowe i nie liche.

Szarpnęło nią poraz trzeci, burza huknęła potężnie, a gdzieś z oddali usłyszała cichutki płacz dziecka. I już nic innego się nie liczyło. I nawet burza nie śmiała przerwać tej pięknej, delikatnej, dziecięcej melodyjki.

– Dziewczynka – powiedziała jej siostra – Śliczna, mała dziewczynka.

Ostatkiem sił uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę przed siebie, by przywitać to małe stworzenie. Dłoń, jednak opadła bez siły, a ból znowu wrócił, witając ją, jak starego przyjaciela.

– Nawojka – powiedziała, sama dziwiąc się, że znalazła na to siłę – Nawojka, niech nosi to imię.
Łzy poleciały po jej uśmiechniętym licu i zamknęła oczy, dziękując za wszystko bogom. Dzieciątko przestało płakać, zagaworzyło jedynie smutno i witając świat, pożegnało swoją matkę.   

 

Siedemnaście lat później

 

– Nawoja! – krzyknęła ciotka, chwytając ją za nadgarstek i prawie unosząc w powietrze, potrząsnęła nią gwałtownie – Znowu mam szyć te Twoje łachy?! Zapomnij, teraz w takich będziesz chodzić. Może to cię czegoś nauczy, łachudro.

Nawoja wyrwała się z uścisku ciotki i podniosła się z ziemi. Przywykła do tego, że często popychano ją i w efekcie czego suknie były w ciągłym zszywaniu. Nie było na to rady, choćby płakała i błagała, by wszyscy dali jej spokój. Zawsze znalazł się ktoś, komu coś w niej nie pasowało. A to zbyt rude dziewcze, a to zbyt złe spojrzenie, a to zbyt pechowa dusza. Od dziecka tłamszono ją i sprawiano, że czuła się niechciana. Co krok ciotka, a nawet brat i czasami siostry przypominały jej, że zabiła im matkę.

– Gdybyś się tylko nie urodziła… – słyszała to ciągle, powtarzane, jak przekleństwo, albo jakieś porzekadło, przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Mówiono o niej różne rzeczy; wiedźma, demon, podmienione dziecko. Nikt bowiem nie potrafił wytrzymać długo jej spojrzenia – od razu olewały człowieka jakieś dziwne poty i trzeba było wzrok odwrócić. Nie odzywano się do niej i starano się nie wchodzić jej w drogę. Jak była mniejsza, często jej płacz zwiastował burzę, albo wichurę. Mówiono, że od pamiętnej burzy, która przywiała demona, co to podmienił ją w kołysce, źle się dzieje. Wtedy źle się działo, i teraz póki ona się tu pałęta, źle będzie się działo! – powtarzała to nawet jej babka. Wciąż wspomina tylko, jaka to walka pomiędzy bogami była, że tak się zeźlili i zesłali tą burzę na boguwinnych ludzi. Grzmoty huczały, jak samo licho, i nawet drzewo trafiły i ogień zapaliły. W samym środku lasu, uderzenie pioruna spaliło kilka drzew, a w chwilę później ogień nagle ustał. Nikt oczywiście nie mówi o tym, że ktoś musiał ten ogień ugasić nierozsądnie – bogi bowiem mogły się przez to zeźlić. O tym się nie mówi, ale pamięta się tylko rudowłosą dziewczynę, co burzę sama potrafi przywołać. Zapewniano ją bowiem, że gdyby tylko się nie urodziła, całej rodzinie, ba! Całej wiosce, żyło by się lepiej. Od siedemnastu lat bowiem, plony nie dopisywały, zimy były surowe, a lata trwały suche i upalne. Siedemnaście lat głód i bieda we wsioce panowały wielkie. I strach. Strach przed rdzawą grzywą, co to pech na ludzi sprowadza.

Nastał w końcu ostatni wieczór lata. Gwiazdy zaczynały się skrzyć lekko na niebie, księżyc z wysoka obserwował ludzi. Nawoja czuła w duszy, że mimo spokoju, jaki panował, coś świdruje jej umysł. Intuicja podpowiadała jej, że coś zaraz się wydarzy. Nie czekała długo. Do jej domu zapukał ktoś tak silnie, że zatrzęsła się podłoga. Kilku mężczyzn wdarło się do środka i pochwyciło jej ramiona, wywlekając siłą z chałupy. Rzucili ją na ziemię i oskarżyli o konszachty z demonami. Zrzucono na nią winę złego powodzenia i wypędzono ogniem do lasu. Wśród oskarżających widziała także swoją rodzinę; nie protestowali, nie przepraszali. Stali w milczeniu, obserwując, jak świat Nawoi kruszy się i rozsypuje na tysiące kawałków. Ostatnie spojrzenie, pełne nienawiści ze strony ciotki i brata, i wiedziała już, że nie ma tu dla niej miejsca. Nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc.
Skryła się w lesie, tam gdzie jej było najlepiej. I tym razem towarzyszyła jej jedynie burza. Głośna i zimna, zakrywająca całe niebo swoimi czarnym płaszczem.
Nawoja poraz pierwszy w życiu, poczuła się bezpiecznie. Była w końcu z dala od wytykających palcami ludzi, nienawistnych spojrzeń i pękniętego na wskroś serca.

Nieopodal spalonego lasu, znajdowało się porzucone gospodarstwo. Nadtrawiona przez płomień chałupa, ledwo się trzymała. W dachu, dziury były tak ogromne, że można było przez nie wchodzić do środka, a deski w drziach skrzypiały od podmuchu wiatru. Było to jednak lepsze dla Nawoi, niżeli to, co ją spotykało we wiosce. Tutaj miała spokój. Nie słyszała już, że jest przeklęta i pechowa. Odwiedzali ją czasem ludzie, których złapała jakaś choroba, a że we wiosce Nawoja znała się na ziołach najlepiej, ufali jej, choć bali się i odwiedziny skrywali przed innymi w tajemnicy. Nawoja, choć niechętnie, zbierała dla nich zioła i starała się pomóc, tylko po to, by później mieć do siebie żal, za to, że jej poświęcenie jest zbyt wielkie dla kogoś, kto wcześniej wbijał jej nóż prosto w serce. Nie była z siebie dumna, ale dobro w jej sercu jeszcze się tliło.

                          

 

                                                     *      *      *

 

Lata mijały. W całej tej samotności odwiedzała ją często siostra. Nawoja niechętnie z nią rozmawiała, wciąż zła i urażona. Spotkania te były róniez owiane wielką tajemnicą. Nikt przecież nie mógł widywać się z przeklętą dziewczyną. Siostra opowiadała jej, co dzieje się we wiosce, zapewniając, że plony wciąż nie rodzą i na domiar złego ciotka zachorowała okropnie. Nawoja przyjęła tą wiadomość, z podobną sobie, zawiścią. „Bardzo jej tak dobrze”, powiedziała w myślach, ale siostrze dała kilka ziół, by dodać ciotce trochę ukojenia. W kilka dni później siostra powróciła i oznajmiła, że ciotka odeszła w wielkich bólach. Kiedy Nawoja spytała się, czy brała zioła tak, jak jej poleciła, siostra odpowiedziała z pewnym wahaniem, że ciotka dowiedziała się, skąd zioła pochodzą i odmówiła stanowczo, kląc i na wszystkie bogi przeklinając rdzawą, diabelską dziewczynę.

– Po coś dziewcze głupie mówiła, żeś ode mnie wracasz?! – zakrzyknęła Nawoja i zamaszyście odepchnęła od siebie siostrę. Smutek, żal i złość zagościły w sercu dziewczyny i wypędziła siostrę w tej złości, rozbudzając tym samym niebiosa, które zaczęły ryczeć okropnie i rzucać piorunami na wszystkie strony.

Po tym zdarzeniu siostra Nawoi długo się nie pokazywała przy jej chacie, aż do pewnego zimnego, jesiennego dnia. Nawoja przywitała się z nią chłodno i poczęła wysłuchiwać skarg i zażaleń siostry.

– Wróć do nas, siostrzyczko – zajękała – Wróćże i pomóż nam, ciotka umarła, biede klepiemy, bogi nas opuściły! Zima zabija mi dzieci, męża zabiera mi ciemność, nikogo już u nas nie ma do pomocy. Brakuje nam wszystkiego. Ciebie nam brakuje!

Nawoja słysząc to zaśmiała się okropnie.

– Teraz mnie potrzebujecie? A gdzie byliście wcześniej, kiedy z wioski mnie wypędzali? Gdzie były wtedy wasze dłonie, wasze oczy, wasze serca?! Gdzie byliście, kiedy ciągnięto mnie po ziemi, i kazano uciekać na bosych stopach, w zimnym wieczorze do czarnego lasu?! Gdzie była wasza miłośc wtedy?

– Siostro, przecież wiesz, że ja nic nie mogłam zrobić! Ale teraz pomogę ci, jeszcze nie jest za późno. Wyjedziemy stąd, zamieszkamy wśród innych ludzi, znajdziemy ci męża, będziesz miała rodzinę!

Nawoja poczuła gorące łzy spływające jej po policzku. Oczy płonęły nienawiścią, a jej włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste, niż zazwyczaj. Wskazała na siostrę palcem i ryknęła:
– WYNOŚ SIĘ! Nikt nie będzie za mnie decydował, nikomu się nie podporządkuję. NIKT nie będzie mi dyktował, jak mam żyć. Żadna rodzina, żaden mężczyzna, żaden pan. Nie ukorzę się przed bogami, ani tym bardziej przed ludźmi, skorom zapomniana przez jednych i tych drugich! WYNOŚ SIĘ!

Kiedy siostra w przerażeniu otwarła drzwi chałupy, na dworze rozległ się huk, a niebo błysnęło jadowicie, jakby chciało odpędzic nieproszonych. Rozpętał się istny chaos. Deszcz, i wiatr przybyły gwałtownie. Gromy z nieba sypały się, jak tysiące małych igieł. Niebo toczyło wojnę, najkrwawszą, jaką kiedykolwiek widziano.

Burza trwała cały dzień i całą noc. Pozrywała strzechę, obaliła drzewa, pioruny podpalały pola i niszczyły zagrody. Nawoja siedziała w tej burzy na dworze. Płakała obficie, mieszając łzy z deszczem. Była zła, opuszczona, wykorzystana. Nie będę się kłaniać przed żadnym stworzeniem. Nikt nie będzie sprawował nade mną władzy. Żaden bóg, który o mnie zapomniał i żaden człowiek, który chodzi po ziemi. W goryczy tych słów odnajdywała siłę i burza uspokajała się, za każdym wypowiedzianym słowem przysięgi. Przed nikim nie schylę głowy, przed nikim nie padnę na kolana.

Wtem cisza ogromna nastała nad światem. Cisza tak kłująca, aż sama Nawoja przestraszyła się tej bezdennej nicości. Deszcz przestał padać, wiatr przestał hulać. Nie było już burzy, ani złości w sercu rudowłosej. Nagle gdzieś z otchłani słychać było tęten kopyt. Coraz głośniejszy i głośniejszy, ale nie było nigdzie jeźdźca. Nawoja przerażona dźwignęła się z ziemi i poczuła, jakby coś chciało wedrzeć się do jej umysłu gwałtem i przemocą. Nie umiała się temu oprzeć, choć walczyła potężnie. Padła na kolana, wycieńczona tym nieznanym uczuciem. Zamrugała parę razy, chcąc pozbyć się z głowy końskiego tupania, gdy nagle oto przed nią jawiła się postać mężczyzny. Choć w samym jego wyglądzie nie było nic nieludzkiego, to wrażenie, jakie wywierał było tak potężne, że Nawoja poczęła mrużyć oczy i zasłaniać je rękoma.

Postać siedziała na wielkim, tęgim koniu. Złocista broda sięgała prawie pasa, do którego był przymocowany iskrzący się srebrem topór. Mężczyzna spoglądał na nią z szyderczym uśmiechem. Nawoja widząc to, znalazła siłę, by podnieść się z kolan i spojrzeć prosto w oczy przybyszowi. On dobył uprzęży końskiej i pociągnął ją do siebie. Koń stanął dęba i zarżał, a niebo pokryły znowu burzowe chmury. Nawoja nie potrafiła napatrzeć się na ten obrazek. Był przerażający, ale piękny zarazem. Czuła strach, ale nie potrafiła się przerazić. Nie wiedziała nawet kiedy, podeszła bliżej i stała teraz na przeciw owego mężczyzny.

– A zatem nikt nie pomoże cię posiąść. – zagrzmiał tubalnie – I przed nikim nie padniesz na kolana.

Jego głos przywodził na myśl odgłosy grzmotów z oddali, odbijających się po horyzoncie świdrującym echem. Nawoja uniosła wysoko brodę i słuchała w milczeniu przybysza.

– Jam jest Perun, pan i władca burz. A kimże ty jesteś, pani, przed którą korzy się grzmot i piorun? Zwabiony tu jestem twym ogromem.

Nawoja nagle poczuła przypływ dziwnej energii. Zrozumiała nagle, czym tak naprawdę jest jej siła. Przeraziła się samą tą myślą i niepewnie odezwała się do boga:

– Nie wiem, pocoś tu przybył. Nikomu nie skradłam mocy, nie chciałam jej, ani nie pożądałam.

Bóg zaśmiał się serdecznie, a śmiech jego odbił się echem od lasu.

– Nie jestem tu, by cię sądzić. Jestem tu, by coś ci zaproponować. – zaczął – Uklęknij przede mną, a sprawię, iż dopełni się zemsta, której tak pragniesz.

– Zemsta? – szepnęła, bardziej do siebie i poczuła, jak jej sercem zawładnęła żądza, której wcześniej nie znała.

– Za wszystkie zło, jakie cię pani spotkało, i za wszelkie smutki i za wszystkie serca boleści i duszy cierpienie. Za wszystko, co tylko sprawiło, żeś płaczem się unosiła. Twoja moc jest wielka i może być większa, jeśli tylko ukłonisz się przede mną i powiesz, żeś jest pode mną, a ja nad tobą stanę i ukłon twój przyjmę.

Teraz zamiast żądzy zemsty w jej sercu pojawiła się złość.

Niczyja będę. Nikt nade mną władzy nie posiądzie. Nikt nie będzie nade mną, a ja pod nim nie będę! – zakrzyknęła, a niebo przeszył błysk potowrny, rzucając po świecie deszczem. – Choćbym miała umrzeć, i w boleściach płonąć, niczyjam!

Jej głos był coraz głośniejszy, a burza przybierała wciąż na sile. Jej bose stopy same zaczęły prowadzić ją bliżej Peruna. On, widząc żar w jej oczach i płomienne, rozwichrzone włosy, popadł w tak wielkie zdziwienie, że zapragnął ją dla siebie. Zsunął się z konia i stąpnął na ziemie. W tej jednej chwili niebo rozpołowił ogromny grzmot.

– Niczyja będziesz. Bądź ze mną, a ja z tobą będę. Będziesz moja, ale i jam twój będę – powiedział, a jego oczy zabłysnęły żądzą, jakiej nikt nigdy nie uraczył.

Rudowłosa wyciągnęła do niego dłoń i rzekła spokojnie:

– Będziesz moim, i ja twoją będę, ale nie ukłonię się nikomu i ty się nikomu kłaniać nie będziesz.

W tej jednej chwili w ziemie pomiędzy nimi uderzył piorun, zostawiajac za sobą czarny ślad. W dogasającym, niskim ogniu iskrzył się piękny kamień. Oboje, w tej samej chwili sięgnęli do niego, klękając przed sobą. Perun pochwycił kamień pierwszy i wręczył go dziewczynie, mówiąc:

– Teraz stało się tak, jak chciałaś. Jam jest twój i ty jesteś moja. Jesteśmy niczyi i przed nikim nie będziemy się kłaniać. Jako pan burzy, daję ci tą o to strzałę i nadaję imię: Perperuna. Jesteś moja, a jam jest twój.

Nawoja – Perperuna przyjęła podarunek i za prośbą boga wsiadła na konia. Popędzili przez las. Deszcz nie dotykał ich twarzy, ani wiatr nie smagał im ubrań, choć wszystko wokoło świstało i dmuchało. Przelecieli przez jej dawną wioskę, zostawiając za sobą wielki płomień, który trawił wszystkie smutki i złości. Płonęły plony, domy, zagrody, dachy, drzewa. Nic nie było w stanie ugasić boskiego ognia, nawet deszcz, który lał się z nieba i bił, jakby ze zlością, w ziemie.

Perperuna, razem z Perunem ulecieli wysoko w niebiosa i zakryli się chmurami. Nie było już smutku, ani zemsty. Nie było wygnania, ani samotności. Teraz ona była jego, a on był jej. I razem byli ponad wszystkimi.    

 

Autor: Katarzyna Anna Grabowska

Podobne posty:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ads Blocker Image Powered by Code Help Pro

Ads Blocker Detected!!!

We have detected that you are using extensions to block ads. Please support us by disabling these ads blocker.

Powered By
100% Free SEO Tools - Tool Kits PRO