Może być i tak
Może być i tak
Drużyna pięciu zbrojnych – w łuki, topory i włócznie gnała na wierzchowcach. Klapacz, bo tak go od mielenia jęzorem zwali, ciągle poganiał kompanów. Nieco podpity u jednego z kmieci, marzył już tylko, aby gdzieś lgnąć, przespać resztę dnia. Wiedział jednak, że musiał jeszcze przed tym dotrzeć do grodu, by kneziowi zdać co widział.
Droga zawiła się przy rzeczce, krótkim biegiem przechodząc przez gęsty las, dość wąskim przesmykiem, aby po tym już wzdłuż wody niemal prosto pomknąć do grodu. Wpadli tam jeden po drugim, w chwilę już wylatywali z gęstwiny. Klapacz jechał ostatni, a jedyny zobaczył przy ścieżce dwa konie oraz nieznajomego na jednym z nich. Przeklął pod nosem nieostrożnych towarzyszy i wstrzymał konia, w tumanach pyłu.
Inny był, nie tutejszy, postawny, nie wysoki. Na wielkim koniu, z toporem u boku. Odzienie ciężkie, skórzane, z wieloma pasami, niektórymi nawet można powiedzieć na pierwszy rzut oka, kompletnie zbędnymi. Drugi wierzchowiec obładowany jukami, tam gdzieś tarcza wisiała na boku, gdzieś łuk wystawał. „Nie chybi, woj” – przeleciało przez myśl Klapaczowi. Obcy minę miał poważną, o mocnych rysach, oczy żywe, wodziły po wszystkich, a czupryna ciemna, krótka jak zarost na twarzy.
Klapaczowi od nagłego zatrzymania zakręciło się w żołądku i głowie, chwilę potrzebował, aby skupić się na nieznajomym, jego kompanii potrzebowali wiele więcej czasu. To też zanim do niego dołączyli mierzył się wzrokiem z obcym. Długo jednak jego spojrzenia nie utrzymał, oczy miał zimne, bezwzględne. Chciał już zostawić go w cholerę, aby ruszyć do grodu, wtedy jednak jeden z drużyny podjechał chwiejąc się w siodle i rzucił:
– Khto wy?
– Kalenter Feroextium – zaczął spokojnie, niskim głosem, jednak drużyna rozkojarzona nie usłyszała całej odpowiedzi.
– Fhro jakgh?
– Może być i tak – odparł krótko.
Klapacz uniesioną dłonią wstrzymał kolejne pytanie kompana, a sam zwrócił się do nieznajomego.
– Fherojakh. Widzę. Obyty, człek. – składał słowa wolno, jednak w odróżnieniu od poprzedniego mówił wyraźnie – Mów. Kim wy?
– Jestem wojem w łasce Peruna. Wyruszyłem z Wistowa. Znasz? – potwierdził – A jadę do Góry Dębowej.
– To pod naszym grodem – wskazał na kierunek w którym podążali – Ale chramu Pierunowego już nie ma, tam został się tylko dąb. Dąb w uroku jakimś złym.
– Też i dlatego jadę.
Popatrzyli po sobie zdziwieni z drużyny.
– Nie mnie to ocenić. W grodzie jest kneź, bliżej mu do bogów. Jedź z nami, a gościny ci nie odmówi.
Z prawej rzeczka nieco nabrała szerokości, tracąc na spływie, zaczęła leniwie nieść swoje wody, aż do wałów grodu, dalej za tym zniknąć z zasięgu wzroku. Las dąbrowy tutaj odchodził z lewej strony ustępując dość rozległym łąkom – nieużywanym, co dziwne, w takiej bliskości osady. Naprzeciw grodu widać było wzniesienie, dwukrotnie przewyższające korony drzew, a na nim pośród skał wznosił się pokaźny dąb. Nawet z tej odległości mogli go podziwiać. Na zboczach było widać różne kształty, niewiele wznoszące się od stoków góry. Potęgowało to tylko wielkość głównego drzewa. Kalenter zwrócił się do Klapacza.
– Ta góra?
– Ta, zobacz sam. Nikogo już tam nie ma.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Rozmowa księcia z Kalenterem, odbyła się po zdaniu relacji Klapacza o pobliskich kmieciach. Rozmowa włodarza z przybyszem za to była nad wyraz krótka. Po wysłuchaniu zamiarów podróżnego, kneź zgodził się na jego pobyt w grodzie, a następnie skierował wprost do pewnej chatki.
Nie pasowała do uporządkowanej struktury grodu. Nawet nie była to chatka, a właściwie zbita z kilku dech rudera. Otoczona wysokimi po pas krzakami oraz zielskami.
Przedostanie się do budynku jednak wcale nie było takie łatwe, duża gęstwina oraz brak ścieżki spowodował, że Kalenter nieźle się namęczył, aby podejść bliżej. Przed samym wejściem zaczepił się o najeżoną kolcami gałąź krzaka. Nie rozpoznał tej rośliny, a roślina jak pies, który nie rozpoznał gościa powstrzymywała go przed wtargnięciem do chatki. Ostre kolce szybko wybiły mu z głowy próby ręcznego odczepienia się od strażnika wejścia. Po mocnym szarpnięciu, rozszedł się dźwięk dartego materiału. Chciał oprzeć się o jedną z dech pełniących funkcję ściany przy wejściu. Nieszczęściem nie napotkał żadnego oporu i z kawałkiem konstrukcji wylądował w środku, zdążając nawet dotrzeć do drugiego końca pomieszczenia, nie była ona wielka.
Wewnątrz zerwał się kot wyskakując na zewnątrz. Leżąc, Kalenter poczuł ostrą woń wielu zapachów. Całe pomieszczenie wypełnione było najróżniejszymi zbiorami roślin. Pęczki liści, łodyg oraz kwiatów całkowicie przysłaniały sufit chatki. Dużą część rozpoznał, nawet zauważył też kilka rzadkich okazów. Jednak najwięcej jego uwagi pochłonęły talizmany, które mógł zobaczyć jedynie stąd, leżały pod wyrkiem w kącie. Wyglądały jakby wyszły spod niesprawnej ręki, krzywe o trudnych do określenia motywach. Chciał poczekać na właścicielkę tej rudery, jednak zauważył brak świeżych zbiorów, do tego kilka przegniłych okazów, od złego przewiewu. Zielarka widocznie ostatnio tu nie przychodziła.
Gdy zaszedł po swoje rzeczy, natknął się na Klapacza leżącego bez ruchu w stogu siana. Niedaleko leżał dzban. Kalenter zaczął przygotowywać się do wyjścia na Górę Dębową, gdy westchnął Klapacz:
– Uraczył, nasz kneź, tym co … Co chciałeś? – mówił ochryple, świszcząc przy każdym wdechu.
– Mówił krótko. Wspomniał o waszej zielarce.
– A noo, mądra baba … Ona Pierunowy chram prowadziła. Jak te … no te dziwy. Eeee, przed zimą się pojawiły. No! To wiesz, jedyna została z nami.
– Dziwy?
– Ano – przewrócił się na plecy by widzieć rozmówcę – W niełaskę popadliśmy. Za małe dary, no to yhm … A! Nie po myśli bogów, nasze drogi. Złe rzeczy-bardzo, się działy. Zamiast łaski w chramie, w chramie! Od bogów! Nic nie było. Ludzie szaleli. Ostatnio to nam nawet bies dach z chaty jednej zdarł – wskazał na budynek niedaleko gdzie właśnie kilku mężczyzn pracowało nad nowym pokryciem, następnie dodał kręcąc głową – Złe to wszystko.
– A wasza zielarka?
– Mądra baba, rozumna – zaczął mówić nieco zwięźlej – Chroni nas, a jedyna umie, zawsze wie jak co się dzieje i pomaga, od razu, a nic w zamian nie chce, jedynie o oddanie bogom.
– Duże ma łaski u księcia?
– U nas wszystkich! Mówię, mądra baba, a takich mało.
– Hmm, szkoda że nie ma mojego kompana. On też zna się na wielu urokach, to i pewnie z tym chramem by sobie poradził. Eqerti go zwą. Niech pomyślę, co on by zrobił … – przy wyczekującym wzroku Klapacza, Kalenter obracał w dłoni mały talizman z chatki zielarki, w końcu po dłuższym namyśleniu spytał – a ofiary, składacie?
– Tak! A jakże! Mądra baba, każe co czas jakiś zwierz złożyć na górze, na przebaczenie, na prośby. Działa, spokój wtedy mamy, ale coraz mniej zwierzów.
Kalenter popatrzył na dzbanek obok Klapacza.
– Mogę?
– Niech stracę. Bierz, ja dziś już nie mogę, a miód dobry – rzekł podając mu naczynie.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Wyruszył konno, po zmroku. Przed wyjazdem drugiego wierzchowca jucznego kazał przysposobić na poranek. Uzbroił się w topór, włócznię, młot oraz pół litra, na wypadek jakby przysuszyło. Ścieżka na wzgórze była na tyle szeroka, że nawet po ciemku prowadziła Kalentera bez większych przeszkód.
U podnóża Dębowej droga odbiła, zaczynając powoli się wspinać. W mroku nie był w stanie rozpoznać najróżniejszych kształtów po obu stronach ścieżki, jednak nieregularne linie świadczyły o wielu obiektach niegdyś funkcjonujących na tych stokach.
Wcześniejsze lekkie podmuchy wiatru zamilkły, szmery liści oraz skrzypienie konarów drzew nagle ustało. Gdyby nie bzyczący komar nad uchem i buszujący zwierz w pobliskich krzakach, zaległaby przejmująca cisza. Zatrzymał się.
Z zachodu zaczęły znikać gwizdy, potężna chmura musiała gonić wprost na niego. Wtedy usłyszał też czyjś głos, daleki, niewyraźny. Wytężanie słuchu nic nie dało. Gdy wicher zawył przejmująco, ruszył dalej. Na zachodzie rozbłysło. Uśmiechnął się.
Ścieżka w końcu doprowadziła go do płaskiego szczytu, z stromymi zboczami, oprócz ubitej drogi, którą wjechał. Dąb okazał się mniejszy niż gdy wcześniej go podziwiał, a to co obok wdawało się z daleka budynkami w rzeczywistości stanowiło przewrócone konstrukcje chramu, wraz z ołtarzem. Bele, płachty oraz olbrzymie kamienie leżały w nieładzie niedaleko drzewa. Tutaj słyszał niezrozumiały skrzeczący monolog. Mimo to nadal nie widział postaci która mówiła. Ogólnie to mało mógł dostrzec poza samymi kształtami.
– Przybyłem złożyć ofiarę – powiedział głośno.
Miał wrażenie jakby postać przestała mówić, jednak ciągle świstał mu w uszach wicher, utrudniając wytężenie słuchu. Drzewo całe dygotało zarzucając wokół gałęzie pełne liści, jakby odprawiało zapomniany od dawien taniec. Czuć było napięcie, wraz z niezwykłą mocą. Kalenter dobrze rozumiał istotę tego miejsca, wiedział że nie tylko Perun mógłby chcieć, aby oddawać mu tu pokłon. Obserwował wiec okolicę uważnie, w ciągłej gotowości.
Oczekiwanie przerwał spadek kogoś z dębu. Mała postać zleciała z wysokości nieco ponad metra, po chwili jednak wstała z ociąganiem otrzepując się. Kalenter zszedł z wierzchowca by wyjść jej na spotkanie. Małą postacią wydawała się zgarbiona starucha. Ciągle mamlała pod nosem, przy okazji plując na wszystkie strony.
– Cioś tytu? – co każde słowo wtrącała mlaskanie – Ni telas ofial.
– Dlaczego nie teraz? – spytał z wyraźnym zdziwieniem.
– Noć. Ni wizi? Ni mo Pilula telas.
– To poczekam do rana – prowadząc konia, ominął babkę kierując się pod dąb.
– Ni telas! Ić stąt!
Mlaskanie przybrało naburmuszony ton, a staruszka okazała się też nad wyraz żywawa. Niemal podskoczyła do niego by go odciągnąć od drzewa, ciągle próbowała krzyczeć „Ić! Ić stąt!”, jej głos jednak niknął w wichrowym wyciu. Kalenter zachowywał przy tym niezwykły spokój, nawet gdy brudnymi i lepkimi rękami ciągle próbowała go złapać by zawrócić go. Wtedy wyciągnął do niej rękę z dziwnym wysokim przedmiotem.
– Masz napij się.
Starucha ostrożnie przyjęła podarek, powąchała, wzięła jeden łyk, pomamliła jęzorem i duszkiem wychyliła całą zawartość.
– Nie miejsce i czas dla ciebie – powiedziała niezwykle wyraźnie, następnie obrzuciła go pełnym złości wzrokiem za swoją wpadkę. Była stara jednak wcale nie taka niedołężna.
Kalenter chciał rozsiąść się pod drzewem, jednak wierzchowiec wtedy w odróżnieniu od niego, stracił spokój, zaczął rwać się i kopać ziemię.
– Idź stąd! Zły czas! – wrzeszczała dalej baba nad uchem.
Wojownik jednak nie zwracał na nią już uwagi, najważniejsze dla niego było teraz nie stracić w głupi sposób konia. Czuł, że zbliża się coś nieprzyjemnego. Zaczęło rzęsiście padać. Deszcz niemal płachtą przykrył całą okolicę. Gdy pojawił się na szczycie wśród burzy, przerażona starucha rzuciła się do ucieczki, wyjąc:
– O Pierunie! Bies!
Nie potrzebował wypowiedzi babki, aby rozpoznać niemile widzianego gościa tej nocnej schadzki. W ciemności nawet same kształty wystarczały. Wielki przerośnięty zając o rogach jelenia i mordzie wilka. Całym szczęściem biesy nie kicały jak zające, bo dopiero wtedy by miał poważne kłopoty.
Wierzchowiec odmówił posłuszeństwa, zerwał się próbując umknąć bestii. Kalenter przed tym jednak zdążył wyciągnąć włócznię z juków. Ruszył tak, aby przeciąć drogę pomiędzy biesem, a swoim rumakiem. Było to jednak dość trudne ze względu, że przeciwnik stał w jedynym miejscu gdzie stok, w tym przypadku ścieżka, schodziła w miarę łagodnie, na tyle aby zdało się nią zejść. Koń jednak ku nieszczęściu biesa, ale też swoim o tym nie wiedział i Kalenter zauważył tylko jak wypadając ze szczytu zjeżdża po stromym zboczu znikając przy tym w ciemności. Bies ruszył w kierunku zdobyczy, którą przed chwilą widział jeszcze niedaleko.
Kalenter wziął zamach włócznią, wtedy rozszedł się grom i błysk na chwilę oświetlił okolicę. Wojownik oprócz możliwości podziwiania tutejszych krajobrazów, a były niezwykle ciekawe, mógł dokładnie przyjrzeć się biesowi. Ten pokryty był grubym futrem, ciemnym, wyglądał też na mocno przerośniętego, widocznie ofiary miejscowych musiały go nieźle przytuczyć. Rozpędzony potwór także go zobaczył, a po chwili nawet poczuł. Kalenter trafił włócznią, wbiła się w prawe ramię bestii, która z rykiem skręciła nagle z kierunku za swoją ofiarą na wojownika.
– Zabij! Zniszcz go! On chciał mnie skrzywdzić – darła się babka.
Wojownik odskoczył na bok, lądując plackiem na ziemi, niewiele nad nim przefrunęło olbrzymie poroże biesa. Zaraz próbował znów uderzyć w człowieka, który pomimo tego unikał ciosów. Tak wyglądał ich taniec, Kalenter jednocześnie ciągle próbował uderzyć toporem w zwierza. Wiele mu brakowało, nie był w stanie niczego sięgnąć oprócz łopat. To jednak nie robiło szkody biesowi. Rozwścieczona bestia zmieniła ruchy, zamiast wielu szybkich ciosów porożem nastawiła się na długie skoki w kierunku wojownika, w takim przypadku bies mógł chować się w ciemności, by atakować z zaskoczenia.
Kalenter ustawił się przed drzewem, gdzieś w mroku słyszał głośne sapanie biesa, który przygotowywał się do następnego skoku. Wiatr oraz deszcz wyraźnie przeszkadzały w ocenie gdzie się znajdował. Jeśli nie pojaśniało niebo od grzmotu, to Kalenter musiał zdawać się tylko na intuicje, aby w najlepszym przypadku zdążyć jeszcze odskoczyć. Poprzedni atak bestii sprawiał wrażenie prostego. Myślał, że jest przed nim, chciał rzucić się do przodu, by móc przejść pod zwierzem i ranić od tyłu. Wielce się zdziwił gdy wykonał ruch, a usłyszał że bies skoczył na niego zza pleców, dzięki temu szczęściem w nieszczęściu znalazł się poza zasięgiem biesa.
Teraz był pewien, jak wcześniej, pozycji przeciwnika. Miał już w głowie każdy element, kwestią było tylko kiedy.
– Tu jest! – usłyszał z góry.
Chwila dekoncentracji i nagle z ciemności wyłoniła się lecącą sylwetka biesa, która przysłoniła mu niemal cały widok. Odskoczył do tyłu, próbując wyminąć gruby pień dębu. Tak jak zamierzał, bestia chciała go zmiażdżyć naskakując na niego, niskie konary drzewa jednak go osłaniały. Bies wpadł w nie łamiąc i nabijając się na ostre złamania, już z mniejszym pędem wyrżnął łbem w dąb, aż liście się posypały. Mimo to poroże zdążyło go jeszcze obić wyrzucając spod miejsca, w którym zwalił się bies. Kalenter po twardym, bolesnym lądowaniu szybko wyciągnął młot za pasa i rzucił w głowę zwierza, jednocześnie odwracając wzrok.
Rozległ się grzmot. Łupnęło w drzewo.
Dla pewności wojownik podszedł do bestii by ją dobić. Z bliska, pomimo ciemności zauważył też dziwne, lecz znajome mu kształty. Całe poroże biesa obwieszone było talizmanami, takimi samymi co w ruderze znajdującej się w grodzie. Gdy upewnił się, że przeciwnik nie żyje zebrał młot, o zdobionej złotymi wgłębieniami głowni i zatkał za pas. Następnie wyciągnął włócznię, która o dziwo nie roztrzaskała się podczas dzikich harc potwora. W geście zwycięstwa obrócił nad głową kilka razy orężem. Niespodziewanie w pewnym momencie natknął się na utrudnienie, ze stukiem uderzył w coś końcem broni, aż wypadła mu z ręki. Usłyszał zaraz po tym jak coś gruchnęło za nim.
Obrócił się. Na ziemi leżała starucha z rozpołowioną twarzą, ostrze włóczni rozgruchotało jej czaszkę. Przerażony nie wiedział na początku co ma zrobić, wtedy jednak o mały włos nie nadział się na ostrze, które błyszczało w wciąż zaciśniętej dłoni.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Gdy strażnicy zobaczyli go rano u murów, bez pytań otworzyli bramę, wiele osób zbiegło się zasypując go gradem pytań. Część widziała, bądź słyszała też o grzmocie, który wyrżnął w wzgórze. Chcieli znać przebieg zajścia. Kalenter jednak ograniczył wypowiedź do stwierdzenia, iż pokonał biesa i wzgórze powinno być już wolne od uroków. Odrzucał też oferty zostania w gościnie, zastał za to wdzięczny oba wierzchowce. Klapacz powiedział, że w nocy przerażona klacz wróciła do grodu, uradowany dodał też, że ich mądra baba będzie mogła znów utworzyć chram Pieruna.
– Nawet już tam jest. Była przy zajściu – odparł Kalenter
– Już coś tam robi, czy odpoczywa?
– Odpoczywa. No. Może być i tak – powiedział i odjechał.
Autor: Piotr Turaj
Praca na I konkurs opowiadaniowy Słowiański Bestiariusz.