Licho nie śpi
Licho nie śpi
Poszczyszyn to niewielka wieś w centralnej Polsce. Zupełnie niczym nie wyróżniała się spośród wszystkich innych wsi. Liczyła sobie około trzystu mieszkańców, z których odpowiednia część to emeryci i renciści. Część to zwyczajni, chodzący do pracy ludzie. Jeszcze niektórzy, a było ich wcale mało to stali klienci jedynego we wsi sklepu spożywczo-monopolowego, którego głównym asortymentem i najbardziej chodliwym towarem był różnej maści alkohol. Ludzie byli tu bardzo różni, a wszystkich łączyło jedno- w każdą niedzielę wszyscy spotykali się w parafialnym kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej. I tak powolutku toczyło się w Poszczyszynie życie od lat. Jeśli nawet ktokolwiek miał jakieś zastrzeżenia do tego tak spokojnego, stabilnego trybu życia wsi, to w żadnym wypadku nie mówił tego głośno. Bo i po co?
Mieszkańcy tej urokliwej wsi zgodnie jednak uznali, że rok 2016 był dla nich wyjątkowo trudny. Mniejsze i większe nieszczęścia prześladowały praktycznie wszystkich. Ponieważ jednak nikt, absolutnie nikt nie znalazł dla rożnych wypadków przyczyny, to zwykło się mówić o nich jako o zwykłym pechu.
A wszystko zaczęło się już w styczniu, kiedy to pies sołtysa, Zbyszka Ważnego, znany wszystkim jako Reks wpadł do stawu. Zwyczajnie załamał się pod nim lód i biedna psina w kilka chwil znalazła się pod lodem. Strata dla sołtysa była to wielka, bo pies stary był, ale bardzo lubiany, podwórka pilnował i o każdym obcym głośno komunikował.
Jeszcze w tym samym miesiącu pech spotkał Bogusia Butelkę. Ten stary kawaler w takim stanie cywilnym został nie przez wzgląd na brzydotę czy braki w inteligencji, ale raczej zamiłowanie do czystej wódeczki, którą raczył się dzień w dzień od trzydziestu już lat. Sympatia ta, bo przecież nie nałóg, jak mogliby co poniektórzy bardziej nowocześni sądzić, sprawiała, że Boguś czasem swoje niewielkie gospodarstwo zaniedbywał. Pewnego dnia, kiedy właściciel swój hektarowy majątek doglądał, spróchniałe drzwi od stodoły przy jakimś pechowym podmuchu wiatru na Bogusia się przewróciły. Same by mu krzywdy wielkiej nie wyrządziły, bo to chłop na schwał był, ale przy upadku się głową o kamień jakiś uderzył. I po chłopie było. Trzy dni później grabarze go na cmentarzu zakopali.
W lutym dzieci ferie zimowe miały. Dwójka z nich zachorowała na powszechnie znaną jelitówkę. Pozostała dwójka (pokolenie niżu demograficznego, więc wiele ich nie było)miała nie zapomnieć ferii na długo. Jaruś Waldka Mackiego ledwie co umknął pijanemu Jankowi Chamskiemu, co to w chwili pijackiej słabości zechciał chłopca tu i ówdzie poobłapiać. Przez wiele nocy później Jaruś miał koszmary i sikał do łóżka, co jego mamę bardzo denerwowało. Gorszy pech spotkał natomiast Olę Samską. Dziewczynka wybiegła na ulicę pod piłkę, którą rzucił jej tatuś. Nie zauważyła niestety samochodu, którego kierowca akurat wysyłał sms-ado byłej dziewczyny, żeby od niego się wreszcie odwalila. Ola wypadek przeżyła, ale zapadła w śpiączkę. Według lekarzy może pozostać warzywem do końca życia.
Marzec był nawet łaskawy. Nikt z mieszkańców nie zachorował, ani nawet nie miał wypadku. Pech spotkał jedynie Marka Chciwskiego, którego wszyscy uważali za bogatego i obrotnego gospodarza. Marek miał stado krów, dzięki którym zarabiał na mleku niemałe pieniądze. Jego gospodarstwo było bardzo nowoczesne, ale też sporo w nie zainwestował. Czy to jednak jakaś zakaźna choroba, czy może coś z karmą- w marcu dzień po dniu wszystkie krowy Marka wyzdychały. Przyjechali poważni ludzie z inspekcji, żadnych konkretnych przyczyn nie znaleźli. Chłop się załamał i od tego czasu zamiast w oborze to siedzial co dzień pod sklepem.
I tak cały rok był niespokojny. Mieszkańców Poszczyszyna dotykały najróżniejsze choroby, spotykały ich takie wypadki jak złamania, pomór zwierząt gospodarskich oraz wiele innych. W drugiej połowie roku co poniektórzy mieli dość tych nieszczęść i zamawiali w kościele msze w intencji odegnania tego pecha. Nic te msze nie dawały. Pech dosięgnął i księdza, na którego we wrześniu przewróciła się szafa z cennymi księgami i drogimi szatami. A że szafa byłą ciężka, drewniana, to i ksiądz połamał się bardzo. I tak wyszedł na tym lepiej niż Boguś Butelka, bo chociaż przeżył.
Na pasterce wszyscy mieszkańcy wsi myśleli tylko o jednym: aby ten rok się wreszcie skończył. A nie wiedzieli, że ich wypadki nie były wcale najgorsze.
*********
Bronek Tylski był zwykłym trzynastolatkiem, takim jakich wielu w dwa tysiące szesnastym roku. Nie rozstawał się ze swoim smartfonem, nienawidził szkoły, a do swoich rodziców miał ogromny żal o to, jakie wybrali dla niego imię. Jego rodzinę jako jedyną nie dotknął pech Poszczyszyna. Przynajmniej pozornie.
Kiedy na dworze panowały jeszcze styczniowe mrozy, w życiu Bronka zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Pierwsza pojawiła się bezsenność. W drugiej połowie stycznia Bronek zaczął budzić się sam z siebie już o szóstej. W lutym obudzony było już o czwartej. Choć kładł się do łóżka około dziesiątej wieczorem, to z szeroko otwartymi oczyma leżał nawet i do północy. Gdzieś na koniec lutego zaczął słyszeć różne słowa, zdania. Bronek wiedział, że coś jest nie tak. Czul, że powinien komuś o tym powiedzieć. Tylko komu? Trudno o równie samotną osobę co trzynastolatek w domu alkoholika. Komu Bronek mógł się wyżalić? Ojcu, który nie trzeźwiał, czy matce, która zajęta była wykarmianiem siódemki młodszych dzieci? Chłopiec dobrze sobie zdawał sprawę ze swojej sytuacji, więc nie mówił nic nikomu. I czekał. Na początku słyszał głosy tylko w bezsenne noce. Kiedy zamykał oczy, od razu docierały do niego wyraźne słowa mówione skrzekliwym głosem:
„Sam”
„Śmieją się z ciebie”
„Jesteś inny”
„Dziwadło”
„Gorszy”.
Z czasem słowa zaczęły formować całe zdania:
„Wszyscy się z ciebie śmieją”
„Nikt cię nie lubi”
W czasie wakacje głosy zdecydowanie przybrały na sile. Pojawiały się nie tylko w nocy, ale i w dzień. Towarzyszyły Bronkowi przez cały czas, a spośród różnych mrocznych i przykrych dla chłopca zdań szczególnie wybijało się jedno:
„Zabij się, bo i tak nikt cię nie kocha, nie potrzebuje i nikt nie będzie za tobą tęsknił”
Trudno sobie wyobrazić, jak trzynastoletni chłopiec mógł w miarę normalnie to znieść. Komukolwiek by się zwierzył, ten by go uważał za wariata. Jeszcze przed początkiem nowego roku szkolnego, chłopiec zrobił to, co uważał za swoją ostatnia deskę ratunku- poszedł do proboszcza, księdza Edwarda. Krótko, ale bardzo szczerze Bronek powiedział księdzu o nawiedzających go głosach. Ten wysłuchał go, zapytał o ostatnią spowiedź, a potem pogładził chyba zbyt ufnie po kolanie. Widok spoconej twarzy proboszcza tak Bronka obrzydził, że szybko wybiegł z plebanii i pognał prosto do domu. Wniosek był jeden i bardzo prosty: Na nikogo liczyć nie można. Z takim przeświadczeniem Bronek trwał aż do Bożego Narodzenia. Z dnia na dzień głosy nabierały na sile i stawały się nie do wytrzymania.
***************
Pasterka w 2016 roku była taka jak zawsze. Miała zapach kapusty z grochem i trawionego alkoholu. Jak to na wsi. Nikt nie spodziewał się niczego nowego. Parafianie modlili się o to, aby te święta odegnały wszędobylskiego pecha. Wszak dał on do wiwatu wszystkim bez mała mieszkańcom.
-…. módlmy się, aby każdy kolejny dzień wolny było od nieszczęść, niedostatku i chorób. Miłosierny Pan Bóg pomoże wszystkim do niego się szczerze modlącym.
Tak mówił poskładany już do kupy ksiądz Edward. Nagle gdzieś z tłumy tłoczącego się przy wejściu dobiegł wiernych skrzekliwy głos:
– A gówno prawda.
Cisza. Któż to śmiał przerywać świąteczne kazanie? Skulona postać wybiegła prawie przed sam ołtarz. Choć trudno było na początku poznać, to postacią tą był nie kto inny jak Bronek Tylski. Z tłumu dobiegły okrzyki strachu. Chłopiec nagle się wyprostował i odwrócił do zebranych parafian. Wyglądał strasznie. Choć pozornie przypominał wszystkim znanego trzynastolatka, to jego twarz była inna, jakby odmieniona, straszna. W ręku Bronek trzymał nóż, który po chwili wbił sobie w oko. Szklista i zakrwawiona gałka wypadła na kościelną posadzkę. W świątyni Pana nastała cisza.
– Niewierni. Zapomnieliście, kim jesteście. Na słowiańskiej ziemi składacie modły obcemu bogowi.
Ten skrzekliwy głos pochodził od Bronka, który Bronkiem już nie był. Stwora odwróciła się do księdza Edwarda. Ten – trzeba mu to przyznać – wykazał się niemałą odwagą. Chwycił Pismo Święte i zaczął iść w stronę potwora ze słowami „Ojcze nasz” na ustach. Ten „kiedyś Bronek” jednym skokiem znalazł się na ołtarzu. Był to widok przerażający. Twarz ociekała krwią. Jedyne oko błyszczało i poruszało się bardzo szybko. Lustrowało wszystkich zgromadzonych, którzy skulili się przy wejściu.
– Zdradziliście swoich bogów. Czeka was kara. Niewierni! Haha!
Z tym okrzykiem postać wskoczyła na parapet.
– Jestem Licho i przychodzę was ostrzec. Wyrzeknijcie się tych obcych bogów i zejdźcie na ścieżkę słowiańskiej wiary.
– Odejdź szatanie!
To ksiądz Edward zachrypniętym głosem krzyczał na stworę. Ta doskoczyła do niego, jedną ręką chwyciła za szyję i podniosła do góry.
– Wiesz, co Świętowit zrobi z takimi jak ty?
Po tych słowach Licho rzuciło księdzem o ścianę. Potem potwór odwrócił się, znów wskoczył na okno i ostatni raz spojrzał na przerażonych Poszczyszynian.
– Licho nie śpi. Ostatni raz ostrzegam was.
Później wyskoczył przez ogromne kościelne okno i nikt go więcej nie widział. Zdezorientowani, wystraszeni wierni powoli zaczęli wychodzić z kościoła, nie bardzo wiedząc, co się właściwie stało. Wszyscy zebrali się przed kościołem. Nastała cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać. Po chwili wszyscy jak gdyby nigdy nic zaczęli rozchodzić się do domów. Około pierwszej w nocy mieszkańcy Poszczyszyna położyli się do swoich łóżek. Większość zmówiła jeszcze pacierz, a pod poduszkami położyła różaniec. Modły nie ochroniły nikogo. O szóstej rano we wsi nie biło ani jedno ludzkie, żywe serce. Świętowit nie ma litości dla zdrajców.
Ewelina Bogusz