Miecz Peruna
MIECZ PERUNA
Potężny grzmot wstrząsnął na moment całą okolicą. Mojek powolnym ruchem wyjął z ust przeżuwaną dotychczas melancholijnie słomkę, zamyślonym wzrokiem wpatrując się w ciemne zwały zbierających się na sklepieniu chmur.
– Perun się burzy.
Olech oderwał wysłużony sierp od żętego właśnie monotonnie żyta i powiódł podkrążonymi oczyma po ponurym niebie.
– Ano – skwitował i powrócił do pracy. – To niech i się burzy. Ty byś się nie zeźlił, jakby Dębiacy takie ziomkowi twojemu powitanie zgotowali?
Mojek zmarszczył czoło, rozważając przez moment sens zasłyszanych słów.
– Zaraz – obrócił się ku kompanowi, – to mówisz, że on tak nie na nas?
– A jakoż to niby na nas? – spytał Olech wyraźnie poirytowany. Naiwność Mojka nie pierwszy raz doprowadzała go do rozdrażnienia. – A boć cośmy niby przeciw niebu zawinili? Oni ci przecie tego latawca skatowali i mu skrzydła oberżnęli, a myśmy mu pomoc przynieśli.
– Ale jeśli to zaiste latawiec, to toż to przecie bestyja paskudna, co dziewice na zatracenie zwodzi i szkodę ludziom przynosi.
– Jakie dziewice, jakie dziewice? – gospodarz spojrzał na Mojka ze zniecierpliwieniem. – Nie znam ja dziewicy co by z dziadem takowym cnotę zaprzepaścić chciała. Toż to i ja stokroć przystojniejszy, a żadna… No prawe żadna dziewka wioskowa za mną się nie oglądnie.
Nim Mojek zdołał odpowiedzieć, kolejna jasna błyskawica przecięła na wskroś powietrze, sięgając z odległego nieba ku swojskiej ziemi przodków i rozjaśniając szare powietrze iście boskim światłem. Po chwili uszu pracujących w polu żniwiarzy dobiegł spóźniony huk grzmotu. Niebo przybrało barwę ciemnego granitu. Mojek odgonił ze swojej twarzy głodne komary, które pobudzone wilgotnym powietrzem wyruszyły na poszukiwanie krwawego trunku.
– Nie może być – nie poddawał się łatwo. – Przecie moja pani matka mawia, że latawce bestie są i że nic dobrego nie przynoszą.
– A bo to się twoja matka na bestiach zna! – krzyknął rozeźlony już porządnie Olech. – Jej mąż, zaraza jedna, czyli twój szacowny pan ojciec, ten to jest bestyja jak się patrzy! Ale nie latawiec!
– Ale przecie…
– Mojku, kiedy się ty chłopie rozumu używać nauczysz! Perun – powiedz – bóg jest prawy, czy nikczemnik jaki?
– Ano prawy jest, tak mówi pani matka.
– No. A gdzie ci on zamieszkuje?
– Ano ponad płanetami, w niebie podobnież siedzi.
– Dokładnie. A skoro w niebie Perun mieszka, to wszystko, co z nieba pochodzi i jemu służyć musi. Jakże ma latawiec takowy z chmur ku nam znijść i potworem złym być?
Mojek zmarszczył czoło i ku ziemi zapikował kolejny piorun, większy od pozostałych. Złowrogi dźwięk przebiegł wkrótce potem po ciemnej powale. Gdzieś w górze starzy chmurnicy musieli wykonywać iście morderczą pracę, ciągnąc ciężkie obłoki na swoich podniebnych linach. Pierwsze krople deszczu przecięły powietrze, a delikatne siąpienie uderzających o suchą ziemię i wyschnięte kłosy kropel zagłuszyło miarowe bzyczenie komarów.
– No ależ Olechu! – Mojek nie mógł dać łatwo za wygraną. Nigdy nie dawał. Można mu było mówić, że nie jest mądry i że się nie zna, ale co wiedział, to wiedział i tego się trzymał. – Toż to dziadek nawet mówił, że mu te latawce truciznę na pole sypały i mu plony na wiosnę nie obrodziły.
– Bo dziadek twój, pijaczyna, się do własnej nieudolności przyznać nie chciał! – Na dobre rozeźlony Olech obrócił się znów ku Mojkowi i wykonał gest sugerujący chęć ciśnięcia sierpem o ziemię. Powstrzymała go świadomość o wartości tego cennego rodzinnego zabytku. – Irzyku! – zwrócił się ku pracującemu parę kroków dalej synowi. – Weź może ty przepowiedz temu niedowiarkowi jak się sprawy mają.
Irzyk otarł krople deszczu z młodzieńczego czoła pod czupryną przydługich, zwichrzonych włosów słomianego koloru. Dotychczas pracował w milczeniu i nie wtrącał się do rozmowy, Nie pierwszy raz słuchał sporu na temat bogów i doprawdy sam już nie wiedział, w co właściwie wierzyć.
– Sprawy mają się tak, że nadchodzi burza i powinniśmy w czas uchodzić z pola.
Ojciec i Mojek powiedli wzrokiem po chmurach zakrywających siedzibę Peruna.
– Kiepsko, bośmy się znów z robotą nie wyrobili – Olech spojrzał na swe pole. Było ono, podobnie jak sierp, nierozerwalnym dziedzictwem rodziny, ale ciężko było sprostać jego uprawie, gdy tak niewiele było w chacie rąk do pracy. Niepełce wyszło się wcześnie za mąż, Bogusza była jeszcze za mała, a Olcha miała dostatek innych zadań przy obejściu. Żona Olecha, Goja, pomagała jak mogła, ale i ona musiała wracać do chaty, choćby i po to, by przyrządzić obiad czy wieczerzę, co wszak było od samej pracy znacznie ważniejszym punktem dnia. Jedyny syn – Irzyk, nie był przez Rodzanice obdarzony krzepą, lecz pomagał ojcu chętnie i pilnie. Pociechę znajdował gospodarz jeszcze w Mojku. Chłopak był wprawdzie kulawy, od kiedy młody Tolko Dębiak mu wozem po nodze przejechał, ale gdy własna rodzina wzgardziła kaleką, to właśnie Olech przygarnął chłopaka, a kiedy ten jako tako się wykurował, pozostał już przy nim, zawsze skory do pomocy.
– Ano chodźmy.
***
Latawiec nadal leżał na łożu. Patrząc nań doprawdy trudno było uwierzyć, że przybył tu z osławionych niebios. Olech nie wątpił wprawdzie, że jest on wysłannikiem Peruna lub Swaroga, ale Irzyk nie był do tego całkiem przekonany. Nie widział nigdy przedtem chmurnika, latawca, pośwista, ani nawet ćmoka, ale z tego co słyszał, istoty te były zawsze albo piękne i zwinne, albo silne i muskularne. Ten był natomiast paskudnie wychudzonym starcem, który sprawiał wrażenie człowieka wymęczonego długim wysiłkiem i przygniecionego nazbyt ciężkim brzemieniem. Miał długie, tłuste, skołtunione i siwe włosy, oraz zaniedbaną, splątaną brodę. Jedynie pod jego ramionami i barkami malowały się wyraźne linie silnych mięśni. Reszta jego ciała wyglądała naprawdę słabowicie. Dodatkowo po mancie, jakie sprawili mu Dębiacy, pokryty był sińcami, jedno jego oko ginęło w wielkim fioletowym krwiaku a czoło obwiązane miał przesiąkającym krwią bandażem. Irzyk z chęcią zapytałby się go o podniebnych bogów, o Peruna, Swaroga i osławionego Świętowita oraz posłuchałby opowieści o ich siedzibach, ale gość od dwóch dni pogrążony był we śnie. Oddychał wprawdzie miarowo, lecz nie odzyskiwał przytomności.
– To pewnie ziemia tak na niego działa. – wyjaśnił ojciec, który znał się na wielu sprawach. – My sobie na nij żyjemy i dobrze nam tu, boć to i nasz dom, ale ten tu nie jest stąd. Jeśli wyłowisz z wody rybę, albo jakiego wodnika, to na ziemi niechybnie zdechnie. I on też tak widać słabnie bez swoich chmur.
– Myślisz że on skona, panie ojcze? – spytał Irzyk.
– Skona? Niepodobno. Skoro go tu z góry przysłali, znaczy, że ma nam coś do przekazania. Teraz musi ozdrowieć biedulek, bo go stłukli paskudnie, ale wkrótce niechybnie się wybudzi i wtedy dowiemy się odeń wszystkiego. My, a nie ci Dębiacy paskudni, niech ich Licho! – Z kuchni dobiegło wołanie Goi i Olech położył dłoń na ramieniu syna. – Ozdrowieje nam, zobaczysz. Ale wpierw będziemy wieczerzać. Do stołu czas zasiąść.
***
Tylko czy latawiec na pewno przynosił jakieś poselstwo? We wspomnieniach Irzyka wyglądał raczej na zagubionego. Gdy przed dwoma dniami przybył na ziemię, Mojek był pierwszym który go ujrzał. Przykuśtykał wtedy pośpiesznie do chaty Olecha krzycząc z daleka:
– Widziałem wielkiego orła! Orzeł wielki! Znak od Swaroga! Chodżcież i zobaczcie!
– Jakiż znowu orzeł? – zapytał wtenczas Olech. – Orła żeś nie widział! U nas w okolicy orłów nie ma i nie było. Myszołowa widziałeś, albo zwykłego kruka i jak zwykle zamęt rozsiewasz.
– Ależ nie! No mówię wam! Był wielki jak koń! Wylądował za gajem, w pobliżu chaty Dębiaków!
Niełatwo było dać wiarę tym zapewnieniom, ale w oczach Mojka świecił taki zapał, że Irzyk wraz z ojcem natychmiast ruszyli we wskazanym kierunku. Z daleka okazało się, że miejsce zdarzenia zdążyła już otoczyć spora grupa ciekawskich gapiów. Zafrasowany Olech przepchał się przez szepczącą w podnieceniu hałastrę i stanął jak wmurowany, po czym zdjąwszy czapkę z głowy trwożnie zerknął ku słońcu i uczynił pobożnie znak Świętowita. Gdy Irzyk doszedł do niego i on ujrzał niezwykłą przyczynę zbiegowiska. Niebiański gość klęczał w samej tylko brudnej przepasce biodrowej wśród połamanych okrutnie w wyniku lądowania Dębiakowych upraw. Do jego rąk przylegały wielkie, pokryte mocno wystrzępionym pierzem skrzydła. Rozglądał się wkoło nieprzytomnym wzrokiem. Mieszkańcy wioski trzymali się na uboczu, wymieniając się wzajemnie swoją głęboką wiedzą o latawcach i im podobnych, ale nikt nie odważył się poczynić kroku naprzód. Olech był pierwszym, który podszedł do niezwykłego gościa.
– Witaj na ziemi. – Zagadnął niepewnie, przykucając obok. – Co możemy dla ciebie zrobić?
Latawiec zwrócił ku niemu spojrzenie zapadniętych, przepełnionych łzami oczu i zawołał rozpaczliwym słabym głosem:
– Moi ijos Ikaros! Moi ijos Ikaros!
Było to jedyne, co dało się z niego wyciągnąć. Potem dał się już słyszeć zbliżający się tupot nóg i ze strony położonej na pobliskim wzgórku ocienionej prastarym dębem wielkiej chaty wybiegła gromada Dębiaków, czyli członków najważniejszego klanu we wsi. Komu jak komu, ale im nikt w szkodę bezkarnie wejść nie mógł. Krzycząc coś o złowrogich powietrznych zjawach i niszczycielach plonów rzucili się w furii na starca i poczęli tłuc go dzierżonymi w dłoniach pałkami. Nim Olechowi udało się przekonać innych do kontrataku i ratowania posłańca z niebios, oprawcy zdążyli już pozbawić go skrzydeł i porządnie poturbować. Po skończonej burdzie i odpędzeniu Dębiaków za pomocą przewagi liczebnej, przyniesiono proste nosze i zaniesiono nieprzytomnego latawca do mieszkania Olecha, gdzie Goja zajęła się opatrywaniem jego ran. Od tej pory leżał w łożu.
***
Było już po kolacji. Olcha i Bogusza leżały już w łożu, oddychając spokojnie i miarowo. Irzyk wstał i otworzył ciężkie drewniane okiennice. Do izdebki wleciało chłodne powietrze letniej nocy, niosące rześką woń niedawno spadłego deszczu. Jedno było w miarę pewne: dziś Perun nie zamierzał już zniszczyć jego chaty. Burza dobiegła końcowi, a niebiański mocarz ukrył w pochwie swój świetlisty miecz. Na ciemnym sklepieniu odlegli chmurnicy znów rozsunęli ciemne obłoki, a za nimi ukazała się blada i jasna twarz miesiąca. Irzyk wyszeptał cicho słowa modlitwy do Chorsa, prosząc o opiekę nad domostwem, o odegnanie zmór i wypierzy, o pogodny sen dla rodziny.
– Czy słyszysz moją prośbę, Chorsie? – zapytał. – Czy moje słowa dochodzą do Ciebie? Może to Ty zesłałeś nam tego przybysza? Co takiego chcecie nam powiedzieć?
Odpowiedziała mu cisza nocy i delikatne cykanie świerszczy wśród traw. Bogowie milczeli, lub mówili w nieuchwytnym dlań języku. Byli ponoć blisko, a jednocześnie tak daleko. Czyż nie byłoby pięknie mieć skrzydła, pofrunąć do góry i dowiedzieć się raz na zawsze całej prawdy? Irzyk zamknął i zaryglował okiennicę, po czym wsunął się pod pierzynę. Skrzydła… Ależ przecież je miał! To on zabrał spośród podeptanych Dębiakowych upraw zapomniane w zamieszanu sponiewierane skrzydła latawca. Spodziewał się, że w dotyku będą podobne do ptasich, takich jakie mają na przykład kury, ale okazały się inne: lekkie i twarde, delikatne a mocne. Chłopak miał wrażenie, że nie ma w nich mięśni, a jedynie kości, skóra i opierzenie. Teraz spoczywały ukryte w przybudówce kurnika, okryte starym prześcieradłem. Ale to nie były skrzydła człowieka, tylko latawca i czekały na przebudzenie się ich właściciela.
***
Ale przybysz już się nie przebudził.
Gdy tylko Pogoda pozwalała, Olech, Goja, Irzyk i Mojek powierzając się Świętowitowi, wraz z innymi mieszkańcami wioski wyruszali w pole, ale wracając co wieczór zastawali latawca nadal nieprzytomnego i z dnia na dzień coraz to mizerniejszego. Nic nie jadł, ani nie pił, nie ruszał się i w żaden sposób nie dawał się przebudzić. Gdy sierpień skłaniał się ku końcowi, pewnej nocy Mara niepostrzeżenie przybyła pod osłoną mroku po jego duszę.
Stos całopalny bezimiennego latawca zgromadził prawie całą ciekawską wieś. Przybyli nawet Dębiacy, którzy stojąc w pierwszym rzędzie skutecznie sprawiali wrażenie najbardziej dotkniętych odejściem przybysza. Starszy kapłan wioskowy, Żychel Dębiak oddał jego ciało jaskrawym płomieniom, a duszę powierzył pieczy Welesa. Uwadze Irzyka nie umknęło, że przybysz odszedł jak człowiek i palił się identycznie jak on. Nie ukazał nic boskiego i żadnego poselstwa nie zostawił.
***
Zostawił jednak coś innego.
Chłopak ściągnął stare prześcieradło i rozłożył na ziemi wielkie skrzydła. Nie mogły składać się z ciała, pomyślał sobie, bo w takim wypadku psułyby się jak każde mięso i cuchnęłyby już nieświeżością. Chłopak przesunął dłońmi po opierzonej powierzchni. Były mocno wystrzępione, zmęczone długim lotem i obtłuczone pałkami Dębiaków. Dotknął rozdarć skóry i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że jest ona jakimś rodzajem tkaniny. Sięgnął niepewnie do środka i spostrzegł, że kości utworzone są z czegoś w rodzaju lekkiego, ale mocnego drewna. Do tego rusztowania przytwierdzone były wychodzące na zewnątrz rzemienne pasy, teraz pozrywane i poprzecierane. Musiały służyć do przymocowania skrzydeł do ciała, rąk i siebie nawzajem. A to znaczy… To znaczy, że nie były to skrzydła prawdziwe, lecz doczepiane niby końska uprząż! Skąd tajemniczy przybysz je miał? Czyżby był jednym z tych ludzi, którzy zostają włączeni w poczet chmurników i zaprzężeni do sterowania chmurami?
Irzyk pociągnął za jedno z naderwanych piór i przyjrzał się jego mocowaniu. Lotki powtykane były w setki maleńkich otworów wywierconych w szkielecie skrzydeł i umocowane tam specjalnym spoiwem. Przyjrzał się substancji i rozpoznał w niej drogocenny wosk. Wiele piór połamało się i wypadło, ale przecież w okolicy nie brak było ptaków, a stary Żychel posiadał ponoć jeszcze parę świec, nabytych niegdyś od zagranicznych kupców. Dziury w powłoce da się raczej zszyć bądź załatać, a rzemienie wymienić, więc gdyby tak…
***
– W sierpniu grzmotów wiele mokrą zimę ściele – mruknął Olech. – A toć i dobrze, bo i mrozy nas tak uciskać nie będą.
Żniwiarze wyszli właśnie z chaty i oddali z czcią pokłon słońcu wschodzącemu z woli Swaroga nad mokrą od nocnej ulewy ziemią. Jego promienie już rozpościerały się po niebie, barwiąc cudownym blaskiem rozrzedzone, postrzępione obłoki. Przynajmniej dzień zapowiadał się pewny.
– Za to w czerwcu się okaże, co Świętowit da nam w darze. – dorzucił Mojek z powagą.
– W czerwcu? A co ma to do rzeczy?
– No jak to co? Też jest przecie takie przysłowie.
– No jasne, że jest, ale czerwiec już minął. Zresztą, co ci będę tłumaczył.
Irzyk wyszedł w tym czasie poza dom i spojrzał w drugą stronę, gdzie za gajem wznosiła się na wzgórzu chata Dębiaków.
– Perun jakoś ani nas, ani ich nie ukarał. Dlaczego?
Ojciec podszedł do niego i przyjrzał się wielkiej chacie na wzgórzu. Nie lubił Dębiaków, w czym nie różnił się od większości wioski. Ale w odróżnieniu od reszty gardził także obłudą, wobec czego nigdy nie udawał ich przyjaciela dla czystego zysku.
– Ano nie – podrapał się po głowie. – Ale kto wie, może to nie Peruna, a Swaroga sprawa.
– Pewnie tak – Albo i nie. Irzyk nie śmiał wprost nazwać swoich wątpliwości. Ojciec i tak by go wyśmiał lub skarcił. – Ale nadchodzi Babie Lato, a czas burz i słoty zmierza ku końcowi. Raczej go już ani Perun swym mieczem nie zgromi, ani Swaróg swym ogniem nie spopieli.
– Nie powątpiewaj w moc bogów synu – skarcił go Olech. – Gdyby Swaróg zechciał, słońce i w nocy by zabłysło. Ale dał nam mrok, byśmy mogli spać i odpoczywać. A Chors rozjaśnia ciemności przydając nam odwagi. Perun też uderzy kiedy zechce i nic go nie powstrzyma.
Mojek stanął przy nich.
– No to jeśli tak, to ja może dla własnego bezpieczeństwa nie będę tyle w waszej chacie przesiadywał.
***
Święty dąb wznoszący się nad chatą Dębiaków był drzewem, które w każdym mieszkańcu wioski budziło trwożną cześć, tak, że nikt nie przechodził obok niego obojętnie, nie skłoniwszy się wpierw i nie wzniósłszy w duchu modlitwy do Peruna. Nawet Irzyk, nie grzeszący ostatnio przesadną pobożnością zdjął z głowy czapkę, gdy stanął w mroku nocy u jego poskręcanych, wyrzynających się z głębin ziemi korzeni. Myśl o wspięciu się na prastare, sękate konary napełniła go niespodziewanie lękiem. A co, jeśli Perun faktycznie patrzy teraz na niego i jego świętokradczy czyn? Szybko otrząsnął się z tej myśli. Miał do wykonania zadanie. Nie był człowiekiem, który pragnął do schyłku swoich dni pędzić życia pełnego wątpliwości i wewnętrznych rozterek. Jeśli bogowie istnieją, to czyż nie oni sami sprawili, że otrzymał skrzydła, właśnie po to, by ich użył? A jeśli nie, musiało to być dziełem przypadku. Skoro zaś mają miejsce przypadki, to bogowie najwyraźniej nie interesują się ziemią.
Irzyk zerknął na ciemniejące tuż obok wielkie gospodarstwo. Nic dziwnego, że ród mieszkający w tak uświęconym miejscu musiał być najważniejszy i najbogatszy w wiosce. Ale sprawili to Bogowie, czy tylko sprytne wykorzystanie przez Dębiaków ich pozycji i trwożnej pobożności innych ludzi? To było kolejnym z niedających mu spokoju pytań, które pchały go tej nocy do działania.
Chłopak zakradł się na wzgórze od tyłu, od zawietrznej i błagał w duchu, aby psy gospodarzy nie pobudziły się słysząc jego obecność. Najciszej jak mógł chwycił się pęknięć grubej kory i podciągając się na rękach zaparł się stopami o ostatnie stopnie korzeni, a potem znalazł się już nad ziemią. Wiele razy w swym niedługim życiu wspinał się na drzewa, ale nigdy nie szedł po pniu tak grubym i do tego tak wysokim. Nie mógł objąć go ramionami, ani chwycić się gałęzi, przez co czuł się, jakby pełzł po pionowej ścianie. Ciężko mu było znaleźć punkty zaczepienia, a każdy krok okupywał wysiłkiem i nie śmiał patrzeć ni w dół, ni w górę. W końcu poczuł przed sobą rozwidlające się konary i nagle znalazł się na progu prastarej korony. Usadowiwszy się wygodnie spojrzał w dół i zrozumiał, że zejście byłoby teraz jeszcze trudniejszym wyczynem niż wspinaczka.
Irzyk chwycił sznur, którym obwiązał się w pasie jeszcze na dole i wciągając go stopa po stopie wwindował na górę swój skarb. Sprawdził, czy skrzydła nie uszkodziły się podczas transportu. Parę piórek było lekko wykrzywionych, ale nie miało to raczej większego znaczenia. Wosk, ukradziony parę dni temu staremu Żychelowi, podczas gdy większa część rodziny Dębiaków polowała w borze na tura, okazał się solidny i utrzymywał pióra w ich pozycjach. Przywiązawszy skrzydła do pleców, chłopak począł piąć się teraz ku szczytowi korony. Tu, wśród licznych gałęzi czuł się już bezpieczniej, przynajmniej o tyle, na ile był w stanie nie myśleć o odległości dzielącej go od ziemi. W końcu dotarł do ustanowionego sobie wcześniej celu. Zielone liście i pęki wielkich żołędzi rozchyliły nagle swoją gęstą szatę i Irzyk stanął na starym uschniętym konarze, wybijającym się z zielonej korony niedaleko jej szczytu. Tutaj, niczym nieosłonięty rozpościerał się widok na skąpany w bladej poświacie księżyca świat.
Wzrok wspinacza ogarnął niewiarygodną wręcz dla niego przestrzeń. Znajdował się u wierzchołka najwyższego z drzew, rosnącego na dodatek na szczycie wzgórza. Cały świat rozpościerał się teraz u jego nóg. Widział liczne jasne pola i czarne w nocnym powietrzu bory. Daleko, daleko, jak mu się zdało, ujrzał linię horyzontu, za którą świat się zapadał i rozpościerały się ponoć tajemnicze kraje bogów. Nagle poczuł się mały wobec całej tej potęgi i zwątpił w swoją misję, ale po chwili naszła go myśl, że teraz to właśnie on ma świat u swoich stóp. Któż inny, jeśli nie Irzyk zdoła dolecieć do krain bogów, na krańce świata i do szczytu sklepienia niebios? Któż inny, jeśli nie on jest dziś jak bóg, młody bóg, który rzuca wyzwanie innym bogom? Zdjął skrzydła z pleców, rozłożył je wśród suchych gałęzi i począł mocować je do ramion, dłoni, pleców i klatki piersiowej.
W pewnym momencie noga ośliznęła mu się na gałęzi, a oskrzydloną ręką nie zdążył się niczego uchwycić. Konar zaskrzypiał i zatrzeszczał, Irzyk jęknął i po chwili wisiał już w powietrzu, trzymając się jedynie drugą, wolną dłonią. W dole wybuchł jazgot psów, wyrwanych hałasem z czujnej drzemki. Gramoląc się ciężko Chłopiec stanął znów na gałęzi i spojrzał trwożnie w dół. Z jednego z okien domostwa błysnął już odblask zapalonego pośpiesznie łuczywa. Nie było czasu do stracenia. Szybko naciągnął pozostałe rzemienie, sprawdził wszystkie mocowania i stanął sam, obrócony twarzą wobec bezkresnej przestrzeni. Wiatr uderzył w rozpostarte skrzydła i Irzyk poczuł jak chce unieść go w górę. Postąpił krok naprzód, a cieńszy w tym miejscu konar zaskrzypiał mu pod nogami. Szaleństwo – pomyślał. To czyste szaleństwo. W dole, wśród ujadania, słychać już było okrzyki wybiegających z chaty Dębiaków. Zaraz spojrzą w górę i zaczną szyć w intruza z łuków i proc. Chłopak stał i patrzył przed siebie. Długo planował tą chwilę. W każdym wolnym momencie ostatnich dni ćwiczył latanie, trenował mięśnie ramion, aż pojął działanie skrzydeł i zrozumiał, że musi wystartować z najwyższego dostępnego mu miejsca. Teraz, gdy już tu dotarł, nie było odwrotu. Cofnął się lekko do tyłu, po czym wziął niewielki rozbieg i rozpościerając skrzydła rzucił się w pustkę.
***
– Tak więc dzieją się u nas rzeczy odrażające i świętokradzkie! Winny winien zostać odnaleziony i ukarany śmiercią. W przeciwnym razie miecz Peruna spadnie na nas wszystkich! – Żychel, krążący dotąd z lewej do prawej wzdłuż szpaleru zgromadzonych przy drodze mieszkańców wioski, przystanął nagle i utkwił spojrzenie swoich drobnych, okolonych zmarszczkami oczu w twarzy Olecha.
– Właśnie… – szepnął. – A wszystko to – uniósł swój głos, – wszystko to zaczęło się od potwora, który spadł na nasze pole oraz od przekrętnych czynów tych, którzy wbrew woli bogów przyjęli go pod swój dach!
Wszystkie oczy zwróciły się na Olecha. Mężczyzną wstrząsnął przypływ nagłego gniewu. A więc to jego było winą, że ktoś włamał się do siedziby Dębiaków, kradnąc zeń święte świece, a także to, że dziś w nocy jakiś intruz zbezcześcił święte drzewo? Czyż nie jedynie największy szaleniec byłby gotów do tak bezbożnych uczynków? O ile jeszcze kradzież mogłaby mieć jakiś cel i uzasadnienie, to przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wdrapywałby się na wielki Dąb, ściągając na siebie gniew Peruna. Jakiż miałby być powód podobnego szaleństwa?
– Jeśli prawdą jest, iż ktoś się czynów tak haniebnych dopuścił, niechaj sam Perun mieczem swym sprawiedliwość swą wymierzy! – Odpowiedział Żychelowi, śmiało występując naprzód.
– Każdy wie, iż czas burz minął, więc nader łatwo przychodzi Ci szukać takich wymówek, Olechu. – Kapłan uśmiechnął się szyderczo.
– Perun nie jest uzależniony od czasu burz. – Odparł twardo oskarżony, pewien swych racji. – Skoro jest bogiem, potrafi się o sprawy swe zatroszczyć.
– Niemniej jednak, spojrzy on łaskawym okiem na nas wszystkich, gdy sami pozbędziemy się spośród nas bezbożników!
– Nie ma tu takich.
– Czyżbyś wypierał się winy? – Żychel zmrużył powieki jeszcze ciaśniej. – W takim razie rzeknij, dlaczego nie ma na naszym zgromadzeniu twojego syna?
Dobre pytanie… Irzyka nie było od rana. Ostatnimi dniami często oddalał się by pobyć samemu. Ale przecież zniknięcie syna nie miało i tak nic wspólnego całym z tym zamieszaniem. Nie mogło mieć.
– Nie twoim zadaniem jest strzec mego syna, Żychelu. – Odpowiedział twardo kapłanowi. – Poświęć się lepiej ofiarom bogom składanym, bo jeśli mają oni przyczyny do gniewu, to właśnie z powodu opieszałości kapłanów!
– Słyszeliście te kalumnie? – zagrzmiał Żychel, wodząc wzrokiem po zgromadzonym tłumie. – Niech pyszałek ujrzy, że nie zaniedbujemy ofiar dla bogów. On będzie pierwszą z nich! Brać go!
***
Potężne sklepienie rozpościerało się nad Irzykiem niczym ciężka, zawieszona w poziomie kotara. Pozostawiona w dole ziemia wydawała się teraz jedynie jakimś malowniczym obrazkiem, upstrzonym lasami, które przypominały kępy mchu i domkami maleńkimi niczym pełznące wśród niego żuki. Irzyk unosił się nad tym maleńkim światem, który teraz nie dorastał mu do pięt. Gdy po swym nocnym skoku zdołał opanować siłę powietrza i uderzenia nocnego wiatru, stał się panem przestworzy. Wzbijał się w górę, wraz ze słońcem, wstającym powoli nad horyzontem. Patrzył w jego świetlistą twarz, lecz miast oddać mu pokłon, rzucił mu wyzwanie i wraz z nim ścigał się ku górze. Ale ono wyprzedziło go i wzniosło się ponad obłoki. Teraz nadeszła godzina Irzyka. Wielkie sklepienie było już blisko i nagle chłopak zdał sobie sprawę, że nie jest ono twarde i jednolite, jak strop w ludzkich chatach, lecz rozrzedzone i delikatne, jak poranna mgła. Jeszcze parę razy zamachnął się potężnymi skrzydłami i zagłębił się w szarej, mokrej toni. Podekscytowany nie zwracał nawet uwagi na otaczający go przenikliwy chłód, chłonął jedynie wzrokiem rozjaśniające się coraz bardziej kłęby chmur, aż po paru minutach intensywnego lotu nagle oślepiło go potężne światło.
Gdy jego wzrok zdołał ochłonąć, ujrzał Krainę Niebios. Świat jakby się dlań odwrócił. Sklepienie było teraz pod nim, a nad jego głową rozciągała się bezkresna przestrzeń, przechodząca z delikatnego lazuru w odcienie ciemnego błękitu aż ku czarnej dali kosmosu. Gdzieś ukośnie w górze jaśniało słonce, przemierzające samotnie te puste krainy i złocąc chmurny dywan jaskrawym światłem.
Ale nie było tu ani chmurników, ani latawców, ani nawet śladu po jakimkolwiek z bogów. Był tylko Irzyk i niezwykła pustka wokół niego. I nagle chłopiec uśmiechnął się w zachwycie. Teraz wszystko stało się dlań jasne, jak ten blask, który zmuszał go do mrużenia oczu.
Bogów nie ma.
Może ktoś z ziemi ujrzy go w górze i weźmie z trwogą za kolejne bóstwo. Ale on nie był już skazany na lęk. Sam był dziś bogiem i panem wolności. Przestrzeń rozpierała dech w jego piersiach, a on leciał w zachwycie przez świat wolny od zabobonów wiary, przez prawdę wyrwaną z okowów przesądów, przez rzeczywistość uwolnioną z jarzma naiwnej niewiedzy.
Wtem wiszące pod nim sklepienie przebiegł nagły cień. Wokół zagęściło się od zjawiających się nagle burzowych chmur. Irzyka otoczyły jakby ciemne ściany ponurej celi i tylko słońce, igrając z ciemnością patrzyło nań przez okno w suficie. A potem chłopak poczuł, jak wszystkie włosy na jego głowie stają nagle dęba. Rozległ się straszliwy huk i błysnęło oślepiające światło.
***
– O Perunie przesławny! – Żychel chwycił pośpiesznie leżący opodal kamień i stuknął się nim w głowę. – Uchrońże nas przed ciosem swego miecza i miej łaskawość nad twymi sługami!
Pozostali mieszkańcy, skuleni przy ziemi, powtórzyli pobożny znak z trwogą wpatrując się w niebo.
– Perun się burzy – stwierdził Mojek, choć teraz był to jedynie zbędny komentarz. Jeszcze przed chwilą trwał spokojny szary, lekko pochmurny wrześniowy dzień, aż nagle, bez żadnej zapowiedzi niebo zaciemniło się paskudnie i nad głowami tłumu błysnął wyjątkowo potężny grom. Wszyscy skulili się przerażeni, lecz miecz Peruna nie trafił w ziemię, tylko przeciął przeraźliwym jaskrawym zygzakiem chmury. Po uderzeniu wszystko ucichło, a niebo natychmiast znów się rozjaśniło i tylko w oddali mężczyźni zauważyli ognistą smugę, niby gwiazdę spadającą z nieba w jasny dzień.
– Żmij! – zaczęli szeptać ludzie. Ci, którzy dotąd prowadzili pojmanego Olecha puścili go, wpatrując się w mknący z nieba ku ziemi punkt. – Perun wymierzył sprawiedliwość!
W rozkrzyczanym jeszcze przed chwilą tłumie zapanowała cisza i wszyscy zaczęli rozchodzić do swoich chat. Nawet stary Żychel się nie sprzeciwił. Choć zwykle posługiwał się bogami do własnych celów zamknął teraz usta i podążył z pozostałymi Dębiakami na swe wzgórze. Na pustej drodze pozostali Olech, Goja, ich córki i Mojek.
– Nie pojmuję – kulawy chłopak zmarszczył czoło. – Więc kto w końcu zawinił, a kto miał rację?
– Perun uśmiercił Żmija, tego, który chciał się z nim mierzyć. – odpowiedział Olech. – On dokonał sądu i on zna prawdę. A któż z nas miał rację? Kim był latawiec, którego gościliśmy? Któż zbezcześcił święte drzewo? I czyśmy popełnili błąd? Nie wiem. Jest wiele rzeczy, których nie jest nam dane pojąć i których nigdy nie bdzie nam dane zrozumieć. Ale kto ma oczy otwarte, ten dostrzega, iż więksi od nas czuwają nad losem naszym i utrzymują porządek tego świata. A my? Naszą rolą jest czczenie bogów, których znamy od naszych ojców, życie tym życiem, które od nich otrzymaliśmy i troska o matczyną ziemię, która nas karmi swą piersią. – Olech objął ramieniem Goję i chwycił małą Boguszę za rękę. – Tak naprawdę to niewiele wiem o bogach i o świecie Mojku. I rad jestem z tej przyczyny. Mam nadzieję, że ludzie nigdy nie dojdą do takowej pychy, by uznać, iż pojęli istotę tego niezwykłego świata i jego panów.
Spojrzał w niebo, na którym zza chmur wychodziło wrześniowe słońce, złocąc poustawiane na okolicznych polach snopki zżętego zboża i mieniąc się w żółknących powoli liściach drzew. Jego rodzina poszła w jego ślady. Stali w zadumie przez chwilę, która zdawała się wiecznością.
– A teraz wracajmy do domu.
***
Młody chłopak leciał zapamiętale w górę, napędzając się machnięciami potężnych skrzydeł przytwierdzonych do nagich ramion. Wpatrywał się w słońce i mknął ku niemu, wbrew prawom, które ponoć bogowie narzucili ludziom. Z tyłu dobiegł nagle głos ojca. Nie – zdał sobie sprawę Irzyk – to nie ojciec. Spojrzał na lecącą niżej postać i poznał w niej latawca, który niedawno leżał w jego chacie. Tylko, że teraz wyglądał jeszcze znacznie młodziej i silniej: brodę i włosy miał zgrabnie przystrzyżone, a ciało dobrze odżywione. Postronki mięśni napinały się wyraźnie pod lekko opaloną skórą.
– Moi ijos Ikaros! – krzyczał za odlatującym chłopcem. I nagle Irzyk zdał sobie sprawę, że rozumie jego słowa.
– Mój synu, Ikarusie! – wołał starzec. – Ikarusie! Zatrzymaj się! Nie leć tak blisko słońca! Nie lekceważ jego mocy, by gorącem swym nie stopiło wosku u twych skrzydeł!
Gorącem? Irzyk zaśmiał się w duchu. Wiedział już, że tu, w przestworzach, panuje nieopisany ziąb. Ale skąd on i Ikarus mogliby o tym wiedzieć, gdyby słuchali wszystkiego, co mówią ich ojcowie? Leć! – zachęcał w duchu ciemnowłosego chłopaka. Czuł jego pasję, jego pragnienie wolności, ucieczki i oderwania od narzuconych praktyk, wolę doświadczenia czegoś nowego. Ileż pokoleń przepadło w mroku niepamięci tylko dlatego, że syn zawsze słuchał ojca, nie zdając sobie sprawy, iż ten tkwi w błędzie przekazywanym od wieków kolejnym potomkom? Tu nie było bogów. I nie było gorąca. Słońce traciło swą moc, a jeśli gdzieś istniał jeszcze osławiony Raróg i ognisty Żmij, to byli nimi Irzyk i Ikaros, z płonącymi ogniem zapału młodymi sercami pośród zimnej pustki wszechświata.
Kap – ciężka kropla wosku spadła ze skrzydeł.
Kap, kap, kap – kapały kolejne.
Jak to, dlaczego? Irzyk zdał sobie nagle sprawę, że jest gorąco, przeraźliwie gorąco. Wokół płonęła krwawa łuna.
Leciał tyłem na przód, pozostawiając za sobą smugę czarnego dymu i znacząc drogę deszczem płonących, ociekających roztopionym woskiem piór. Widział oddalające się od niego sklepienie i zdał sobie sprawę, że spada. Ale co się stało? Jeszcze przed chwilą mknął ku górze wolny i spragniony poznania, a teraz wszystko się odwróciło. Nie czuł już gorąca. Ani zimna. Nie czuł nic. Jego ciało było bezwładne. W uszach dudniło mu jedynie głuche pulsowanie, ale nie słyszał nawet szumu powietrza, które wypuściło go ze swych rąk i postanowiło oddać ziemi. A więc to koniec? Z nikim nie podzieli się prawdą? Resztki piór odpadały gęsto od dopalającego się szkieletu skrzydeł. Nie ma bogów. Nie ma bogów? Po bokach mignęła Irzykowi ciemna zieleń. A potem była już tylko ciemność.
POSŁOWIE
– Tak więc wszelka wiara w szeroko rozumiane bóstwa bierze swój początek z niezrozumienia przez ludzi istoty podstawowych praw rządzących naturą. Praw, które dla nas nie mają już wiele tajemnic, gdyż nauka dociera dziś do sfer, do których dawniej docierały jedynie przypuszczenia i przesądy. Dla naszych praprzodków podobne wnioski były niemożliwe do wysunięcia, ze względu na niski poziom ich poznania. Swe poglądy opierali na mitach przekazywanych z ojca na syna. Dziś wiemy, że nie istnieje żadna siła wyższa sprawiająca, na przykład, że piorun uderza w dany punkt. Jest to tylko i wyłącznie efekt wyładowania atmosferycznego spowodowanego przez zmianę ciśnień, co dokładniej wyjaśnić mogą fizycy. Wszelkie metafizyczne dywagacje dotyczące tej materii są bezcelowe i nienaukowe.
Profesor podniósł głowę znad swojego skryptu i ponad ramkami krągłych okularów omiótł obojętnym spojrzeniem po zapełniających aulę studentach.
– To tyle na dziś. Dziękuję i do widzenia państwu.
W Sali rozległy się oklaski. Mały aplauz ma rzecz wielkiego postępu i ku chwale ludzkiej wiedzy, wiedzy, która dotarła do krain bogów i obaliła ich istnienie. Wśród trzaskania składanych krzeseł studenci opuścili salę. Na końcu także profesor wstał z miejsca i zasunął niedbale krzesło. Z papierowej paczuszki wyjął miętową gumę do żucia i włożył ją do ust, po czym chwyciwszy swoją teczkę ruszył ku wyjściu. Jego kroki dudniły po dębowej posadzce. Echo odbijające się w świętym ongiś drewnie stłumionym pogłosem przeniknęło ciężkie warstwy znajdującej się pod nim czarnej ziemi. Prastarej ziemi przodków. Pod wpływem togo głosu delikatnie drgnęły zalegające w głębi ziemi zwęglone i strzaskane szczątki zmarłego dawno temu chłopca, chłopca który zapewne jak inni jemu współcześni nie był zdolny do wyciągnięcia prezentowanych przez profesora wniosków i umarł pozbawiony prawdy, z umysłem zakotwiczonym w morzu pustych przesądów.
Marcin Gąbka, 31.12.2016