Zwiastunka
Tytuł: ZWIASTUNKA
Autorka: Marta Grzech
Słońce chyliło się ku horyzontowi. Ostatnie złote promienie muskały uginające się pod ciężarem owoców jabłonie. Dojrzałe, rumiane słodkości gotowe już były do zbiorów. Tak samo i zboża na pobliskich polach – nie mogąc dać z siebie już więcej prosiły o egzekucję. Gdzieś nieopodal odezwała się młoda jałówka. Całość tworzyła prawdziwie sielski obrazek, który zapowiadał bezproblemowe przetrwanie srogich, zimowych miesięcy.
– Lechu, zaprawdę weselić się tylko można patrząc na tegoroczny urodzaj. Spokojnie przejdziemy przez zimę – odezwał się starszy mężczyzna, podziwiając niewątpliwe uroki życia na wsi.
– Nie za rychle się weselisz, Dobromirze? Widzisz swemi oczyma pełne spiżarnie, ale zboże wciąż kołysze się na wietrze – Lech wiedział, że brzmi aż nader sceptycznie, lecz można to było usprawiedliwić jego ciężkim bagażem doświadczeń. Życie już nieraz utarło mu nosa.
Obaj mężczyźni skierowali swe kroki w stronę chat. Pogrążeni w dyskusji nie zauważyli, gdy przy ich boku zjawiła się jedna z tutejszych dziewcząt.
– Panie, wybacz, że cię nachodzę w trakcie rozmowy – zwróciła się do Lecha próbując złapać dech po biegu – Do wioski przyszła jakaś starucha. Mówi, że nie ma gdzie się podziać i że chce z tobą rozmawiać. Teraz czeka w chacie gościnnej.
Starosta spojrzał zaskoczony na Dobromira. Rzadko kiedy do ich wsi wpadali niezapowiedziani goście, zazwyczaj nie wróżyło to niczego dobrego.
– Dokończymy później – rzucił do niego zwięźle i wraz z dziewczyną ruszył na spotkanie nieznajomej.
***
Chata gościnna była miejscem biesiad, wszelakich spotkań wspólnoty, miała także za zadanie zapewnić miejsce do wypoczynku i posilenia się dla strudzonych podróżą gości. Bogato zdobione malowidłami i sezonowymi zbiorami wnętrze tworzyło przytulną, przyjazną oku i duszy atmosferę.
W kącie na sienniku przycupnęła mała postać. Jej długie, siwe włosy otulały twarz noszącą znaczne znamiona upływu czasu, a szata, przypominająca bardziej łachmany niż normalny ubiór, wisiała smętnie na kościstej sylwetce. Kobieta na oko miała ze sto lat lub i więcej, jednak gdy uniosła głowę na dźwięk zbliżających się kroków, Lech dostrzegł w jej oczach coś wiecznie żywego i jednocześnie nieznanego, niepokojącego.
– Witaj we Wróblicach – Lech odezwał się do kobiety jako pierwszy – Jestem Lech, starosta tej wsi. Posłałaś po mnie, a zatem jestem. Pozwól, że spytam… Jak cię zwą i co cię tu sprowadza?
Starucha złapała za drewnianą laskę i z jej pomocą, ale wciąż z trudem, uniosła się do pozycji względnie wyprostowanej.
– Niektórzy wołali na mnie Maria, więc niech tak zostanie. Przybywam z daleka, ale nie pytaj, skąd, moja wioska już od dawna nie istnieje. Pod koniec zostałam w niej tylko ja z pierworodnym, ale i jego, tak jak reszty pobratymców, śmierć się nie ulękła. Odszedł wiele księżyców temu, dopadła go choroba tak okropna, że aż strach o niej mówić.
Na chwilę zapadła cisza. Wyraźnie było czuć, że rzekomej Marii sprawiało ból wspominanie syna, wszak nie tak dawno się z nim pożegnała.
– Tamtej nocy opuściłam wymarłą wioskę jako ostatni świadek jej dobrych czasów i wyruszyłam w długą drogę na poszukiwanie schronienia i dobrych ludzi. Sama nie dam rady przetrwać zimy, a do ziemi jeszcze mi nie śpieszno, dlatego teraz oto opowiadam wam swoją historię i proszę o udzielenie pomocy.
– Znaj naszą gościnność, droga wędrowniczko. Zostań z nami tak długo, jak tylko zechcesz, otoczymy cię należytą opieką, niczego ci nie zabraknie w naszej wsi – odpowiedział Lech, próbując pokrzepić kobietę ciepłym uśmiechem. Gdyby jej odmówił, na pewno zginęłaby jeszcze przed pierwszymi mrozami, już teraz ledwo się poruszała. Bogowie potępiliby go za taki czyn, a zarówno on, jak i cała reszta wsi nie mieli w planach narażać się istotom wyższym, oczywiście o ile one w ogóle egzystowały.
Nakazano przygotować dla staruszki wszelkie dogodności, by mogła posilić się i pójść spokojnie spać, co uczyniła. Dla pozostałych zaś reszta wieczoru minęła na wesołych rozmowach przy suto zastawionych stołach i żwawej muzyce.
***
Jak co roku zima zaskoczyła furmanów. W ciągu zaledwie kilku godzin świat pokrył się grubą warstwą puszystego śniegu. Pomimo szczypiącego w nosy mrozu mieszkańcy Wróblic nie mieli powodów do zmartwień – nie pozwalały im na to pełne smakowitości spiżarnie i buchające ciepłem paleniska. Życie spowolniło w oczekiwaniu na powrót ciepła. Tak mijały dni i tygodnie…
***
– Coś jest nie tak z krasulami. W krótkim czasie padły mi dwie, a i trzecia też już słania się na nogach. Zaraza jaka czy co? – zadumał się jeden z tutejszych mężczyzn pewnego wyjątkowo mroźnego wieczoru.
– Słuchaj, Snowid, powiem więcej. Nie zaraza, a fatum prawdziwe, nie podrabiane, a dlaczego tak myślę to już ci tłumaczę. Radociech dziś z rańca wyleciał z sieni, jakby go stado wilków goniło. Pytam, co się stało, a on, że jakiś hałas słyszał tuż za ścianą. Jak żeśmy stali takeśmy wybiegli sprawdzić, a tam co? Dach spiżarni się zawalił pod ciężarem śniegu. Pół zbiorów poszło na straty. Wiesz, co to znaczy? – z każdym zdaniem rozmówca podnosił ton – Trzeba będzie zaciskać pasa. I jeszcze te twoje krowy, cholibka. Co też mnie opętało, by robić babce na złość, jak mówiła „nie przechodź pod drabiną”!
Snowid odpowiedział ciężkim westchnieniem. Żarty żartami, ale sytuacja nie była za ciekawa. Nagle coś mu się przypomniało, czym nie omieszkał się podzielić z towarzyszem.
– A wiesz co… Dziwna sprawa. Widziałem ostatnio, jak przy moich krowach kręciła się ta starucha. Wiesz, ta, co to przyszła do nas znikąd. Tak samo spotkałem ją pod drzwiami spiżarni. Nic stamtąd nie wynosiła, co to, to nie, ale jakaś… dziwna jest. Nie do końca jej ufam.
– Coś w tym jest. Trzeba będzie mieć na nią oko, bo gdzie się pojawi, tam złe się dzieje. No, ale zmieńmy temat na przyjemniejszy. Co u twej lubej? Wygląda na to, że już niebawem powije ci kolejne dziecko.
– To prawda – twarz mężczyzny rozpromieniła się na samą myśl o drugim potomku – Coś czuję, że tym razem to będzie chłopiec. Zawsze marzyłem o synu… Zresztą najważniejsze, żeby się zdrowe urodziło, reszta jest nieistotna.
Czas mijał, a wraz z nim znikały napitki w kuflach obu chłopów. Zmęczenie i spożyty alkohol tworzyły razem mieszankę nie do pokonania, zatem gdy nadeszła ku temu najwyższa pora pożegnali się i chwiejnym krokiem opuścili nieustannie tętniącą życiem gospodę. Snowid postanowił przejść się jeszcze po okolicy przed ostatecznym powrotem do domu. Zarzucił na barczyste ramiona grube futro z jelenia i ruszył w ciemność nocy.
Lodowate powietrze nieco oprzytomniło Snowida, który już po kilku minutach zawrócił w stronę swojej chałupy. Wielkie hałdy śniegu zmuszały go do mozolnego przedzierania się naprzód, przez co mężczyzna przystawał co kilka kroków, by odrobinę odpocząć.
W trakcie jednego z takich postojów oparł się o pień sędziwego dębu i, korzystając z chwili wytchnienia, powiódł wzrokiem po otoczeniu. Wtem zauważył coś, co zmroziło mu krew w żyłach.
Przy jeziorze stała jakaś postać. Miała długie włosy w kolorze wszechobecnego o tej porze roku śniegu, zaś jej odzienie było całkowicie pokryte warstwą szronu. Snowid poznał ją od razu – to była starucha. Ale czego wypatrywała w bezruchu przy brzegu? Zdumiony mężczyzna dałby sobie rękę uciąć, że widział wcześniej, jak żegnała się z biesiadnikami i zmierzała ku swej izbie na sen. Może trochę wypił tego wieczora, ale nie do tego stopnia, by mieszało mu się od tego w głowie. Postanowił przykucnąć po cichu za najbliższym krzakiem i bacznie przyjrzeć się całej sytuacji.
Nie musiał długo czekać na to, co nastąpiło później. Wytężył wzrok, by lepiej widzieć pomimo mroku. Z miejsca, gdzie tafla jeziora nie była pokryta krą zaczęło się coś wyłaniać. Najpierw głowa – ciemnozielona, o mętnym wzroku i paskudnej facjacie. Na sam widok Snowida przeszedł dreszcz, nigdy przedtem nie czuł ni nie widział czegoś podobnego. Dalej pojawiła się reszta ciała… ohydnego, obślizgłego ciała należącego do topielca.
„Co do diabła…?” – przeszło mu przez myśl, gdy uświadomił sobie, co właśnie ujrzał. Z trudem rozpoznał w upiornej postaci swoją kuzynkę, Matyldę, po której słuch zaginął rok temu. Teraz już znał powód jej zniknięcia. Nogi rwały mu się do natychmiastowej ucieczki, ale ciekawość była silniejsza i kazała zostać w ukryciu oraz obserwować przebieg wydarzeń. Stwór wyszedł na ląd i stanął twarzą w twarz ze staruchą. Ta zbliżyła swe pomarszczone usta do jego ucha, a następnie poczęła coś bardzo szybko szeptać, ale Snowid był za daleko, by móc zrozumieć choć jedno słowo.
Tego było już za wiele, tym razem nie był w stanie nad sobą zapanować. Wyskoczył z krzaków i co sił w nogach pobiegł w stronę chat. Pulsująca w żyłach adrenalina otrzeźwiła jego umysł już do reszty i sprawiła, że pokonywał kolejne metry z szybkością, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewał. Gdy był już w znacznej odległości od jeziora odważył się odwrócić głowę.
Na brzegu samotnie stała starucha wpatrując się w niego świdrującym wzrokiem.
***
We Wróblicach zapanowały choroby, głód i niepokój. Zapasy jedzenia topniały w zastraszającym tempie, ale mieszkańcy i tak cierpieli z powodu niedożywienia. Ludzie porzucili myślenie o swoich planach i marzeniach, teraz pochłaniało ich tylko to, w jaki sposób przeżyć do kolejnego poranka. Niektórzy nie podołali temu zadaniu, czego dowodem był ułożony na uboczu stos ciał czekających na odwilż, by można było je z szacunkiem pochować.
W jednej z izb siedział skulony Snowid wraz z ciężarną żoną. Ich córka leżała obok przykryta po uszy ciepłym płaszczem. Oni sami również opatulili się, czym mogli, bowiem mróz z każdym dniem się nasilał, a drewno na opał stawało się, jak i pożywienie, towarem deficytowym.
Głowa rodziny postanowiła przerwać ciszę. Do tej pory chłop nie powiedział nikomu o tym, co widział wtedy nad wodą, gdyż sam nie potrafił uwierzyć własnym oczom. Obawiał się, że wezmą go za szaleńca albo głupca, tym bardziej, że był wtedy pod wpływem używek, ale nie mógł dłużej milczeć. Tamten widok nie dawał mu spokoju i męczył go coraz mocniej z każdym nowym dniem.
– Muszę ci coś powiedzieć – zwrócił się po cichu do żony upewniwszy się, że córka śpi i nie usłyszy jego słów – Ciężko będzie ci zawierzyć mej historii, ale spróbuj, proszę…
Opowiedział o całym zajściu tak szczegółowo, jak tylko potrafił. Mojmira, bo tak zwała się jego luba, nie kryła zdumienia.
– Luby, wierzę w twoje każde słowo. Ja też lękam się tej kobiety, mimo, że opiekuję się nią co dnia. Wraz z jej pojawieniem się spotkało nas tyle nieszczęść, co jeszcze nigdy. To musi być jakaś wiedźma. Ostatnio, gdy pomagałam jej się uczesać dostrzegłam wśród jej włosów czarny kosmyk, a przecież zawsze była cała siwiuteńka. Tak samo jej twarz wygładziła się, jak gdyby czas się dla niej cofał. Doprawdy dziwne to było. Spytałam ją o to, i to kilkukrotnie, ale nie chciała nic powiedzieć, a ja nie miałam sił, by dalej naciskać. Ledwo mogłam utrzymać grzebień w zgrabiałych od zimna dłoniach. Tak słabo się czuję, mężu, zastanawiam się, czy dane mi będzie zobaczyć jeszcze zieleń trawy…
Po policzku Mojmiry spłynęła łza, ale szybko ją otarła. Nie musiała nic mówić, Snowid dobrze widział, jak jego żona gaśnie, a wraz z nią dziecko w jej łonie. Nie mógł nawet wyobrazić sobie, że Mojmira umrze, przytłaczała go jego własna bezsilność. Bez słowa przytulił lubą, by choć odrobinę rozgrzać jej zziębnięte ciało i dodać otuchy. Snowid odpuścił temat zagadkowej starej kobieciny. Żadne z nich nie wypowiedziało już tego wieczora ani słowa.
***
W końcu nadszedł ten dzień, gdy mróz zaczął odpuszczać. Tragiczna w skutkach zima ustępowała wyczekiwanej ze zniecierpliwieniem wiośnie. Pierwsze ptasie trele były jak najsłodsza muzyka dla wycieńczonej wsi, ale nikt nie garnął się do świętowania. Na zabawę przyjdzie jeszcze pora, kiedy sioło z powrotem stanie na nogi.
Snowid przycupnął na połowicznie zdezelowanym pomoście i pogrążony w rozmyślaniach starał się upolować jak najwięcej ryb. Pomimo udanego połowu nie był w stanie pozbyć się strasznego widoku ożywionego topielca, dlatego co rusz zerkał w głębię wody w obawie, że spotka go ponownie. Każda z ryb miała dla niego oczy Matyldy, więc postanowił przerwać te halucynacje i zająć się czymś innym.
Drzwi pobliskiego domu otworzyły się na oścież. Stała w nich kobieta o kruczoczarnych włosach, dumnej, wyprostowanej sylwetce, najwyraźniej w sile wieku. Jedyną cechą, którą Snowid rozpoznał w mgnieniu oka było to nieustannie przeszywające spojrzenie. Gwałtownie poderwał się niczym kopnięty prądem, przez co prawie wpadł do wody. Następnie ustawił wiadro z rybami na stabilnym brzegu i podszedł do niewiasty.
– Kim jesteś? – zapytał bez ogródek. Było to zbędne, gdyż doskonale znał odpowiedź.
– Nie poznajesz mnie? – zaśmiała się czarnowłosa – Rzeczywiście, w tej postaci jeszcze mnie nie widziałeś, ale znamy się… Oj tak, wszyscy mnie znacie od dnia swego poczęcia. Jestem tą, co daje, ale i zabiera. Tą, która budzi i usypia.
Na płocie tuż przy nich usiadły drobne ptaszki, każdy z innego gatunku. W ich ćwierkaniu można było usłyszeć dziwaczną melodię, a w pewnym momencie nawet i słowa, coś, co brzmiało jak „wele wele wita”. Snowid nie potrafił rozszyfrować tych ptasich treli, poza tym nie w głowie mu teraz było podziwianie fauny.
– Nie lękaj się mnie, bo jestem nieuchronnym. Jeszcze się taki nie urodził, co by uciekł przede mną… Chociaż każde z was próbuje. Nie umiecie wykorzystać tego, co wam dane, a chcecie więcej i więcej! Doprawdy, chyba nigdy was nie zrozumiem…
– To niemożliwe, byś była… – zaczął mężczyzna, ale nie dane mu było dokończyć.
– Marzanną? Owszem, to moje kolejne z imion. Zapominaliście coraz częściej o mnie, skąpiliście na ofiary z plonów, które dostawaliście przecież z mojej łaski! Nie daliście mi wyboru, musiałam was skarać.
Marzanna odwróciła się jak gdyby w powietrzu, po czym wyciągnęła przed siebie rękę. Wskazywała na chatę, którą zamieszkiwał Snowid wraz z rodziną.
– Teraz idź do swojej Mojmiry – rozkazała mężczyźnie tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Snowida zakłuło w piersi ze strachu o najbliższym. Dodatkowo czuł się psychicznie zmiażdżony jak uciążliwy robak, było mu niepomiernie wstyd za siebie i swoich pobratymców. Ich pycha i pierwsza radość z urodzaju przekuła się w sromotną klęskę. Czym prędzej pognał do izby. Dwie kobiety stały wokół łoża, na których wiła się z bólu Mojmira.
– Lepiej wyjdź – rzuciła przez ramię jedna z nich – Niedługo będzie po wszystkim.
Te słowa brzmiały jak zła wróżba, chociaż w innej sytuacji mogłyby być zwiastunem wielkiego szczęścia. Snowid wiedział, że w tym przypadku nie będzie cudownego zakończenia. Przy jego boku stanęła w milczeniu Marzanna, wpatrując się w postaci uwijające się przy rodzącej kobiecie.
Po kilku błyskawicznie upływających minutach krzyki Mojmiry zamieniły się w płacz nowonarodzonego chłopca. Czyżby Marzanna darowała im winy i po tej surowej lekcji pozwoliła na nowo się radować? Ach, jak cudowna wizja ukazała się Snowidowi przed oczami. Niczego bardziej nie pragnął jak tego, by wszystko wróciło do normy.
Jedna z kobiet wręczyła czerwone, zmarszczone dzieciątko prawowitemu ojcu. Co za szczęście, co za ulga!
– Snowidzie… – zaczęła jedna z obecnych – Mojmira zmarła. Była tak słaba, że tylko cud sprawił, że zdążyła urodzić ci zdrowego syna.
Ojciec z dzieciątkiem w ramionach ciężko opadł na dębowy stołek.
– A więc jednak… – westchnął, nie będąc w stanie nic więcej powiedzieć. Jego serce było rozdarte między smutkiem po stracie lubej a radością spowodowaną narodzinami męskiego potomka. Naiwnie łudził się, że ich winy zostaną przebaczone, ale życie to nie bajka, nie zawsze wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Właśnie dostał na to bolesny dowód.
Maria, czy też Marzanna, delikatnie pogłaskała główkę małego.
– Witaj, Jasza – wyszeptała doń, zaś chłopiec natychmiast przestał płakać i uśmiechnął się rozumnie do bogini – Czekałam na ciebie. Dziś nie jest mi dane cieszyć się z twojego przybycia, ale bądź cierpliwy… Niedługo znów się spotkamy.
Po tych słowach Marzanna wyszła z chaty. Zaintrygowany tajemniczymi słowami Snowid ruszył za nią z Jaszą na rękach, a gdy był już w połowie podwórza dostrzegł, jak czarnowłosa postać zanurza się w odmętach jeziora. Na ten widok zaniechał dalszych kroków, a jego duszę zalała kojąca fala spokoju. Jak na sygnał wszelkie życie dookoła zaczęło dawać o sobie znaki – zwierzęta w zagrodach podniosły się i poczęły donośnie muczeć i kwiczeć. Ptaki wzbiły się chmarą w powietrze tworząc piękne, ruchome obrazy. Na skórze Snowid poczuł pierwsze ciepłe promienie wiosennego słońca.
Marzanna odeszła.