Legenda o ustanowieniu Nocy Świętojańskiej
Anno Domini 1543
-Bóg odpuścił ci grzechy. Idź synu, in nomine Patris et Fili et Spiritus Sancti. Amen.
– Amen.
Dźwignął się sprzed konfesjonału. Deski zaskrzypiały, uwolnione od ciężaru pokutnika. Ruszył ku wyjściu. Kroki, zwielokrotnione echem, odbijały się od ścian Kolegiaty Świętego Krzyża. Doszedłszy do poratlu, odwrócił się i uklęknął. Od granitowej posadzki ciągnęło zimno. Przeżegnawszy i ucałowawszy zawieszony na szyi drewniany krzyżyk, wyszedł. Przez witraże wpadało niewiele światła, spowijając Kościół w półmroku. Przy ołtarzu żarzył się świecznik, oświetlając Pietę. Po obliczu Matki Boskiej tańcowały cienie.
I spływały łzy.
***
Sobótka była pierwszym dniem lata. W owym czasie ludzie gromadzili się na łonie przyrody aby wespół z nią i rodziną celebrować odejście wiosny. Nie inaczej było w Cichej Wólce.
Osada emanowała weselem. Wieśniacy opuszczali swoje domostwa, ścieląc polanę kocami. Jęli wypakowywać kosze wypełnione aż po brzegi różnorodnymi dobrami, rozprowadzając tym samym smakowitą woń chleba, świeżego mleka, wędlin i owoców. Drzewa przystrojone w kolorowe wstążki skrzyły się migotliwymi refleksami w promieniach zachodzącego już słońca. Część mieszkańców pomagała w rozłożeniu pawilonów. Jedne z nich w razie dżdżu miały zagwarantować ciągłość zabawy, a jeszcze inne miały to robić niezależnie od pogody. Były więc całkiem puste, a niektóre wręcz przeciwnie, zawalone dębowymi beczkami. Siedząca w cieniu sosen orkiestra stroiła instrumenty. Nie była zbyt bogata, bo złożona jeno z gajgi, fletu i werbla, ale w zupełności starczała na realia Wólki. Uporawszy się z tonami zaczęli przygrywać do tańca. Energicznie.
Na scenie bawili się wszyscy, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Muzyka, krzyki dzieci oraz piski emablowanych przez chłopaków dziewcząt wznosiły się ponad dachy sadyb, w bezkres granitowego nieba. Parkiet tonął w kolorach. Ubrani zwykle w szarobure odzienie, dziś promienieli feerią barw, potęgując świąteczną atmosferę.
***
Słońce zniknęło całkowicie za widnokręgiem, ustępując miejsca nocy. Tarcza księżyca, zawieszonego na atramentowym niebie, oświetlała las. Gwiazdy tworzyły skomplikowane konstelacje, a wśród igliwia swój koncert dawały świerszcze.
Na brzegu siedziała para, mocząc nogi w nurcie rzeki. Ciepły wietrzyk targnął kasztanowymi włosami dziewczyny, zarzucając nimi na boki. Wypraktykowanym ruchem zgarnęła niesforne loki na tył głowy, gdzie przez chwilę spływały niewzruszone.
Trzymali się za ręce.
– Mówią, że na księżycu żyją stare panny, kobiety, które zmarnowały wiosny, które pozostały głuche na miłosne względy.
– Bzdura.
– Ja myślę, że coś w tym jest. Może nie w sensie dosłownym, za to w parabolicznym. Samotne, odseparowały się od innych. Choć żyją wśród nas, tak naprawdę nie żyją z nami. Żyją na księżycu, w swoim świecie. Nie chcę tak skończyć – podsunęła się do chłopaka i włożywszy rękę pod ramię przytuliła się doń.
Zapadła cisza. Rzeka śpiewała, szorując w korycie pośród meandrów i gałęzi. Rosnąca nad brzegiem wierzba, na kszałt myjącej kobiety włosy, zanurzyła swe witki w wodzie. Bez huczący pracą pszczół, mamił afrodyzyjnym zapachem.
Trwali tak w milczeniu rozkoszując się chwilą. W końcu młokos przemówił.
– Mówią, że kąpiel po zmroku, podczas Sobótki, leczy dolegliwości. Jestem ciekaw czy to prawda… i o jakie dolegliwości chodzi.
Spojrzał w fiolet jej oczu. Przypominały fiołki. Fiołki, które, lekko zroszone rosą właśnie obudziły się i zaprezentowały swe piękno w świetle poranka.
Odwrócił się. Wyjął spod leżącego na trawie koca bukiet kwiatów i bez słowa wręczył kasztanowłosej piękności.
Ujęła go oburącz. Ostrożnie zanurzyła swą twarz wśród kwiatów akacji i białego bzu, po czym zastanowiwszy sie chwilę, wyjęła i wyrzuciła wszystkie akacjowe gałązki.
– Wolę tak. Akacja ma kolce i…
Nie dokończyła.
Zapadli się w sobie w zmysłowym pocałunku. Przez moment zapomnieli o wszystkim. Czuli się odizolowani od świata. Na swoim księżycu. Ale nie samotni. Ze świadomością spełnienia najwyższego z ludzkich celów. Miłości…
Delikatnie, nieśmiałym ruchem pomógł jej się rozebrać. Nie chcąc puścić partnera weszli do rzeki. Była płytka. Sięgała im do ramion. Choć chłodna o tej porze, ani trochę nie ostudziła ich namiętności. Jak uprzednio, zwarli się ustami. Zarzuciła mu ramiona na szyję. Nie chcąc być dłużnym prawą rękę położył na policzku i objął ją pod włosy. Twardy zarost kłuł, drapał twarz, ale to nie było istotne w tej chwili. Stykali się piersiami, ich ciała stały się jednym, rzekłbyś, dwój duch w jednym ciele. Nie zwrócili uwagi nawet wtedy, gdy silnie zadął wiatr, burząc wodę koloru inkaustu, jak ciężkie od wilgoci i pożądania niebo przeszyła potężna błsykawica oświetlając równie monumentalną co ezoteryczną Ślężę, a ziemia zadrżała w posadach.
Ani na tulącą się do bzu, dziką różę…
***
Zerwało się potężne wietrzysko na tyle, że podwiało pawilony stanowiące do tej pory jeno punkt małej gastronomii. I Mysinoska, wielkiego absztyfikanta tejże, lecz nie była to tylko kwestia wiatru. Targane orkanem wstążki szumiały wśród gałęzi sosny, skutecznie zagłuszając orkiestrę, co wcale nie wstrzymało zabawy. Wręcz przeciwnie. Z rozgrzanych śpiewem przepon, przez rozgrzane alkoholem przełyki, a usta rozgrzane pocałunkami wydobył się okrzyk zadowolenia. Najgłośniej krzyczeli chłopcy, dla których wiatr okazał się być sprzymierzeńcem i podwiał niewiastom sukienki. Choć te wcale nie krzyczały z tej racji ciszej, a ich lic nie zdobiły mniejsze rumieńce. Drugą falę euforii wywołała ulewa, podsycana przez samą Perperunę uderzyła z wielką zajadłością. Krople wielkości grochu biły w plandekę w szaleńczym staccato, zawstydzając orkiestrę. Podjęli rękawicę i wciągnąwszy powietrze uderzyli w instrumentarium. Siła deszczu była znaczna. Jednak ciągle za mała,żeby zepsuć zabawę.
Większości.
Mysinosek kląc małżonkę Peruna wkładał tyle samo wysiłku, żeby wstać co w lżenie. I mimo wirtuozerii erudycyjnych popisów, sprawność fizyczna widocznie cierpiała.
Z początku nie usłyszeli konnicy. Tętent kopyt przegrywał w starciu z bębnem. Ale banda najemników siekących ostrzami mieczy, rohatyn i spis w starciu z pianymi i oszołomionymi wieśniakami już nie. Rzucony z mocą oszczep przyszpilił szkrzypka do pnia sosny. Upadające gajgi wydały swój ostatni dźwięk, akompaniując swemu dławiącemu się krwią mistrzowi. Do pozostałych muzyków dopadło dwóch kawalerzystów, tnąc na odlew przez klatkę piersiową. Wybuchła panika. Mieszkańcy rozbiegli się na różne strony, niestety bez powodzenia. Ginęli od ciosów, a impet uderzeń ciskał nimi w kramy. Beczki wypełnione winem spływały krwią. Złamane, pod przebitym bełtami ciałem kowala słupy pawilonu pogrzebały część zwłok, przykrywając je plandeką kiej żałobnym kocem. Wkrótce cała Wólka, nie tylko ten namiot, miała przypominać nekropolię.
Nad wrzaski mordowanych i rżenie koni wzbijał się śmiech, wyzuty z wszelkiego człowieczeństwa rechot. W kotłującej ciemności nagle buchnął ogień. To domy płonęły, oświetlając polanę pęłną najeźdców. Odzianych w brygantyny żołdaków dowodzonych przez mężczyznę z naszytym złotogłowiem na napierśnik Krzyżem. To on się śmiał, Fuchs von Ehrenberg. Stając w strzemionach sztychem klingi wskazał swoim ludziom, aby ruszyli za uciekającymi do kniei osadnikami. Gdy tamci go minęli, obrócił bułankę w stronę reszty oddziału. Czekali rozkazów. Otaksował land przenikliwie. Widząc pożogę usiadał i kazał rozproszyć się reszcie. Trwał w siodle niewzruszenie, dopóty aż przebrzmiały głosy mordowancyh, wrzaski błagających o litość dziewcząt, gwałconych przez swołocz. Aż ucichnie szloch ostatniej białogłowy, urywany, przechodzący w rozpaczliwą próbę złapania tchu, aż ostatnia klamra została zaciągnięta. Wówczas schował miecz i wyjąwszy nogę ze strzemienia, przechylił się w kulbace i zeskoczył na ziemię.
Tuż koło tkwiącego w głowie kopyta, w resztkach stłuczonego antałka.
Rozglądnął się. Czuł dumę. Dumę wynikającą z pieczołowitości z jaką uświadamiał ludzi w Chrystusie. Nie pragnął tytułów, pieniędzy czy przywilejów. W swoim zdefraudowanym umyśle wierzył, iż wypełnia wolę Bożą, tak proklamując ewangelię. Wierzył w to święcie.
Z dywagacji wyrwała go dwójka żołnierzy, która ciągnąc za sobą starca, bez pardonu pchnęła go w błoto, tuż u stóp mnicha. Nie zganił swych ludzi, nie schylił sie by mu pomóc. Czekał aż dziadek z trudem wespnie się.
– Koniec waszych plugawych rytuałów, dziadzie. Bezeceństwo, okultyzm i herezja, których się tu dopuszczaliście, odejdą furt.
Starzec nie odpowiedział. Patrzył tępo na buty mnicha z cielęcej skóry, inkrustowane złotem.
– Obrzędy urągające chwale Boga, sodomia, bluźnierstwa, którym się oddawaliście z taką lubością przeminą, bo nie zostanie nikt, kto będzie o nich pamiętał, a nawet jeśli takowi się ostaną to zdejmie ich trwoga na wspomnienie takich dni jak ten, ale przede wszystkim oddadzą się miłości Pana, którego im przynosimy.
Starzec milczał. Przeniósł spojrzenie na zatknięte za pas palce i zdobiący jeden z nich sygnet, z solidnych rozmiarów jadeitem.
– Ubodzy w sercu, którzy hołdując plugastwom, oddając się degrengoladzie i ustawicznemu psowaniu, głusi byliście na potrzeby duszy. Za nic mieliście Bożą łaskę. Ergo dopadła was kara. Ale nawet dla takich odszczepieńców i degeneratów jest nadzieja albowiem Pan miłościw…
Tu nie wytrzymał.
– To skąd kara? Toć winno nam być wybaczone. Wybaczone? Niby co? Twoje pojmowanie wiary jest żałosne.
Dominikanin zamrugał oczami i głośno wciągnął powietrze.
– Czy urąganiem Bogu nazwiesz chwalenie tego co stworzył? Wespół w zespół z innymi, z różnymi sobie, ale potrafiącymi patrzeć ponad podziały. Czy pogwałceniem Jego nakazów określisz życie wyzbyte przepychu, egzystencji ponad stan?- to mówiąc wskazał na buty klechy.
– Nasze rytuały nie godziły w Boga, fakt w nich akcesu nie czynił pomiotem belzebuba.- tu zrobił pauzę i rozkładając poły koszuli ukazał prosty, lipowy krzyż, wiszący na rzemyku.- Jeno cementowały nas w sobie i w naturze. Stanowiły hołd dlań i jednoczyły naszą wspólnotę. W radości, miłości, propagując biblijne standardy. Ha! Gdzie twa wiedza, czyż nie miłość jest najlubszą Panu. Toć przykazanie miłości zostało wyciągnięte na piedestał. A czymże ona jest? Wielu się głowiło, a durch brak jednoznaczenj odpowiedzi. Bo i są jej różne przejawy. Każdy przejaw, rządzi się swoimi prawami i ogniskuje sobie ludzi, którzy też są inni. Tolerancja, akcpetacja odmienności aparycji, kultur, zachowań to też rodzaj miłości. Ale pewne ogólne zarysy można nakreślić. To radość z obcowania z kimś, bądź czymś, to chęć dobra dlań. To wynikający spokój z dostarczenia źródła tego afektu, któro nie zawsze jest takie samo. I to jest piękne. Ludzi zawsze to co niewyjaśnione pociągało najbardziej. Nie inaczej jest z miłością, nie ma jednej konkretnej regułki, ścisłego spectrum, poza obszary którego nie sposób wyjść.
Pierwszy list do Koryntian, rozdział trzynasty, ” Wszytsko znosi, wszystkiemu wierzy we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma” tedy nie wierzę w karę przez ciebie zwiastowaną, bo Bóg kocha. Owszem, nie oznacza to, że można się oddać marginalizacji naszego jestestwa poprzez zabijanie człowieczeństwa, gwałcenie zasad moralnych. Człowiek, choć na wzór Boży stworzon, jest odeń różny. Tą różnicą jest ludzka niedoskonałość. W jego naturze leży popełnianie błędów, ważnym jest to, by w porę wyciągać zeń odpowiednie wnioski, konkluzje, które poprowadzą naszym życiem dobrą drogą. Dobra, czyli taka, która zagwarantuje indywidualnie i otoczeniu radość życia doczesnego et prawo dostąpienia życia wiecznego. Albo nie prawo, poczucie zasłużonego zbawienia. Jako brat w Chrystusie, którym wierzę, że jesteś, tuszę, iż mi ufasz.
Mnich z początku biały z niedowierzania, odzyskał barwy. Ale tylko na moment, gdyż zakwitnąwszy czerwienią na policzkach, jęły się rozlewać po całej twarzy jaskrawym rumieńcem. Ciężko oddychał.
– Ty heretyku, jak śmiesz cytować Biblię swemi plugawymi wargami. Jak śmiesz pouczać mnie, tego, który oddał się Bogu, totus Tus Dei, który swym życiem świadczy o…
– …chyba nie o Bogu…
– Milcz kacerski psie!- Dziadek przysiągłby, że w tej ciemności widzi oczy patera, gorejące nienawiścią jak żarem, utkwione w nim i taksujące go. Czuł bijący od niego fanatyzm, chore pojmowanie wiary, zaaplikowane przez zwyrodnialców, którzy pod egidą ad maiorem Dei gloriam dopuszczali się najhaniebniejszych czynów, powodowani tym co oficjalnie potępiali i nawoływali do bojkotu: zachłanność, bogactwo, rozpusta, pijaństwo,władza. Przez lata indoktrynacji przemienili słabe umysły w całkowicie oddane sprawie i zamknięte na wszelki dialog. Tylko takie mogły ślepo zaspokajać ambicje manipulantów, tylko tacy wierzyli w to co robią, a swych przełożonych uważali za nieomylnych. Ludzie ci, wyjąwszy ubiór i koneksje, nie różnili się zbytnio od najgorszej szumowiny.
Tylko przysięgą w obliczu Boga.
– Każde słowo, dziadzie, działa na twoją niekorzyść, świadczy o winie i pogłębia zniszczenie twojej duszy. Jad, który sączysz nie uderza we mnie jeno trawi to co od Boga i Boże. Te herezje…
– Herezje?! Ha! Bacz na słowa, bo stąpasz po grząskim gruncie. Właśnie potępiłeś założenia wielkich doktorów Kościoła. Wszak św. Tomasz z Akwinu nie proklamował poznania Boga przez zgłębianie wiedzy o świecie? Najlepiej poznając człowieka, naturę. Znając prawa nimi rządzące łatwiej będzie nam je pokochać. A jak kochać Boga, niewidzialnego, przez wiele wybitnych person, ateistów, negowanego, przez deistów ograniczających Jego miłosierdzie kiej nie sposób pokochać drugiego człowieka. Mistrz z Asyżu żył w głębokiej symbiozie z naturą, słynął z prostego pojmowania wiary, sercem, służąc innym nie sobie, czerpiąc szczęście z ich obecności. Co innego robiliśmy? Co innego nam zarzucacie? Za co najechaliście nas w dniu, w którym ta radość jest największa? Tego przeca chce Pan.
Spojrzał na żołdaków. Siedzieli przy koszach. Słysząc jak bez skrupułów opowiadają sobie o tym co zrobili dziewkom, odwrócił wzrok i starał się zagłuszyć myśli.
-Ciekawym- podjął po chwili- co na twoje słowa powiedziałby episcopus a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską Baltazar von Promnitz?
– Świątobliwy biskup w ferworze interesów i polityki zdał się zapomnieć o tym co najważniejsze. Zresztą- inkwizytor wyszczerzył się w złym uśmiechu- brewe załatwi sprawę protektora herezji.
Starzec dźwignął się z klęczek, rozmasował krzyże, wyprostował.
I spojrzał w oczy dominikanina.
– Największe bluźnierstwa wychodzą z twoich ust. Ale Bóg jest litościwy, co do tego jednego masz słuszność. Zna naszą słabą naturę, wie jak często zdarza nam się zbłądzić, ale kocha i wybacza.
– Ty już nigdy nie zbłądzisz.
Cios w potylicę ściął dziadka z nóg. Eksplodował promieniującym bólem, odbierającym władze w nogach. Podparł się rękami, leżąc na ziemi. Błoto spływało mu z czubka nosa, sklejało włosy. Nagle jakaś siła targnęła go za siwiznę i powlokła brutalnie. Nie mógł dobyć głosu, zresztą i tak by to nie pomogło.
Wszyscy nie żyli.
– Na stodołę z nim.
Dwóch drabów obdarło go z ubrań i chwyciło pod ręce.
– Ars moriendi- powiedział mnich bawiąc się trzema gwoździami. Schylił się po młotek- Znasz to? Sztuka umierania, ciekawe jak się zaprezentujesz.
-Ars bene moriendi, chłopcze. To nie prezencja w trakcie śmierci. To sztuka umierania determinowana sztuką życia. Ona nie ustala się wraz z ostatnimi oddechami. Swiadczymy o niej naszą całą doczesną egzystencją. Bóg osądzi, ale moja chyba jest richtich bene. A ty… jeszcze wszytko możesz naprawić.
– Nuże,chłopcy, toć wielu innym śpieszno usłyszeć ewnagelię.
Nie ukorzył się w obliczu śmierci.
– To niych tak bydzie, to niych tak jest, skurwysynie.
Młotek uderzył główkę gwoździa, rozbrzmiał metalicznym dźwiękiem, akompaniując jękom starca.
Bezgłośnym.
***
– Ponoć bagienne ogniki są duchami zmarłych, zwiastują nieszczęście.
– Nie prawda.
Spojarzała nań. Uwielbiała kiedy zgrywał twardego niczym korund cynika, zwłaszcza teraz gdy wspomnienia były świeże.
– Jesteś strasznie ckliwa.
– I to mówi ktoś, kto wierzy w lecznicze właściwości kąpieli w Sobótkę i podsuwa mi niejednoznaczny bukiet.
Nie odpowiedział. Patrzył na dogasający ognik. Śmiał się. Pragnął skryć uśmiech, sprawiać wrażenie niezłomnego.
Ale ona i tak wiedziała.
– To po prostu szczątki roślin i zwierząt gniją. Rozkładane przez bakterie do związków organicznych wypływają na powierzchnię i w połączeniu z powietrzem zapalają się. Nikt o tym nie mówi w obawie o egzekucje, ale kiedyś będzie o tym wiadomo coram publico.
Widząc pytające spojrzenie dziewczyny odparł:
– To z pewnością duchy zmarłych.
Szli tak w cieniu dąbrowy, mijając co i rusz pełne bulgoczącej wody bajorka, wokół których tłumnie rechotały żaby.
Szli razem, obejmując się i patrząc sobie w oczy. Cisza zdawała się być czymś nierealnym. Myśli nie były spokojne, ale mogły napawać szczęściem, nadzieją, że chociaż skromnie można żyć szczęśliwie. Sielskość łęgu potęgowała tylko to wrażenie.
Wyszli z lasu. Poruszali się gościńcem wiodącym do Wólki. Po obu stronach traktu rosły brzozy, a księżyc sprawiał wrażenie jakby tańczył wśród ich białych pni. W końcu dotarli do ajnfartu.
I poczuli jak rozpacz uciska im klatkę piersiową.
Dookoła walały się poprzewracane kosze i koce. Instrumenty roztrzaskane na kawałki, płonęły lizane językami ognia. Sadyby otwarte na przestrzał ziały pustkami i zimnem. Na drzwiach obory czerniał naznaczony węglem kontur krzyża.
A na jego planie ukrzyżowany człowiek.
Dziewczyna rzuciła się do przodu i wkrótce znalazła u stóp starca. Po siwej brodzie, meandrując wśród grudek błota spływała karminowa stróżka, kapiąc cicho i zbierając się w kałuże. Był cały nagi.
– Dziadku…
Oczy wezbrały jej łzami. Zasłoniła twarz w rękach i łkała, targana spazmatycznym płaczem.
Siedziała i czuła jak niewidzialna ręka ściska i wykręca jej serce.
Siedziała i nie wiedziała dlaczego. Dlaczego spacyfikowano wieś. Czym sobie zasłużyła, czym się naraziła i komu.
Chłopak wiedział. Wiele widział w podróży. Także i to jak inkwizycja krzewi słowo Boże.
Pobiegł za chałupy zobaczyć czy ktoś się żyw nie ostał. Chociaż zdawał sobie sprawę, to ciągle miał nadzieję, irracjonalnie wierzył.
Najpierw poczuł. Potworny odór skondensowany za węgłem. Potem zobaczył. Kolejną męczeńską scenę. Człowieka usmażonego na cynowej blaszy.
Wstrzymał powietrze. Smród spalonego ciała był tak okropny, że przyprawiał go o mdłości. Podszedł bliżej. Uczuł ścisk w gardle i schyliwszy się zwymiotował. Ciało było tak zwęglone, że jakakolwiek próba identyfikacji nieszczęśnika stała się niemożliwa.
Odwrócił się i złapał podtrzymującego strop ganku drewnianego filara. Kręcioł w głowie, podsycany widokiem i fetorem targał nim na boki, lecz mimo to puścił się biegiem z powrotem. Powoli zaczynał czuć się lepiej. Powietrze, choć ciągle przesiąknięte dymem było znacznie czystsze. Teraz szedł już całkiem prosto, poruszając się udeptaną ścieżką wokół zgliszczy. Patrzył na bezmiar cierpienia jakiego doznali mieszkańcy. Na zniszczoną chudobę, krzętnie gromadzoną nierzadko prze całe pokolenia, na posążki sakralne, porzucone, stłuczone i zbezczeszczone. Na leżące bez ruchu śród stogów siana kobiety, na ludzi, na których twarzach zastygł wyraz bólu. Jedno ciało wyrwało go z pozbawionych myśli deliberacji.
Ciało kasztanowłosej dziewczyny.
Grunt znów osunął mu się spod nóg. Miał wrażenie, że nogi odlane z brązu przylgnęły do podłoża, a klatkę ściska z niewiarygodną mocą imadło.
Oparta plecami o drzwi stodoły, siedziała z obnażonymi nadgarstkami, niknącymi wśród fal czerwieni. Obok leżał mały kozik. Zwykle używany do cięcia tkaniny, tym razem przysłużył się Nornom do przecięcia najcenniejszej nici. Fizys przypominała uformowany z wosku kształt, wyzuty z emocji. Jedynie zastygłe na policzkach łzy stanowiły o braku obojętności.
Spojrzał na jej twarz, jeszcze przed momentem wyrażającą pluralizm emocji, teraz jednostajnie martwą. Ujął ją za ręce, niedawno rumiane i jędrne, nynie blade, skryte plamami karmazynu i sztywne.
Trzymał je. Chciał nie myśleć, oszczędzić sobie splinu, okropnego kontrastu, ale nie mógł przestać. Przez głowę przelatywały wspomnienia. Rozmowy, objęcia, pocałunki. I spokój Wszystko to co działało jak panaceum, zdało się być najgorszą z trucizn.
Podniósł wzrok.Tańcząca na ustach łza błyszczała wśród szalejących płomieni. W końcu, jakby definitywnie świadcząc o odchodzącym życiu, spadła w fałdy bieli.
A za nią następne, w kipiel czarnej bieli.
***
Bagna niknęły w mroku ciężkim jak rtęć. Rozbrzmiewał rechot żab i furkot much, a drzewa mimo wiatru, zdawały się grzęznąć w lepkim powietrzu. Mokradło, poprzetykane małymi wysepkami, rozlewało się po lesie. Na południe od Ślęży matecznik przerzedził się, a woda rozlała w bajoro, koloru smoły i takiej konsystencji. Powierzchnia zbiornika była płaska jak stół. Spokojna, mącona jedynie przez wodniki.
I rozgorzały płomieniem ognik.
***
Mnich podrapał się w tonsurę i zanurzył pióro w kałamarzu. Świeżo wzruszony inkaust zmieszał się z wonią topionego wosku i wypełnił wnętrze alkierza. Razem z nimi pod powałą, wiły się w duchocie niewentylowanego pomieszczenia Hypericum perforatum, Chelidonium majus, Symphytum officinale oraz Berberis vulgaris, uszeregowane w ceramicznych moździerzach, tuż koło pokrytych warstwą kurzu inkunabułów.
Spod ręki duchownego wychodziły barwne iluminacje. Przez lata spędzone w zakonie doszedł do wprawy, a separacja od ludzi w murach kościelnych i restrykcyjne obowiązki sprzyjały jego umartwianiu, dzięki czemu zyskał mnóstwo czasu, który wykorzystał na konferacje esencji ludzkiej egzystencyji oraz ad maiorem Dei gloriam. Eskapizm,którego się podjął był wynikiem słabości, lecz nie pozbawiony altruistycznych pobudek. Studia woluminów, foliałów, przepastnych tomiszczy i traktatów zabijały niechciane myśli.
Odłożył pióro. Tańczący po knocie płomień oświetlił twarz mnicha. Zmarszczoną, zapadniętą i gładką jak kolano. Nie był jednak stary. Doświadczenia ukształtowały jego jestestwo, także aparycję, napiętnowały i uczyniły zeń wyrzutka.
Sięgnął po spoczywający we flakonie Ophioglossum vulgatum. Pachnął wilgocią i świeżością. Świeżością ziół i lasu, młodością i szczęściem.
Nasięźrzale, nasięźrzale,
Rwę cię śmiale,
Pięcią palcy, szóstą, dłonią.
Pater przyglądał się mu, obracał w zgrubiałych palcach. Patrzył na zielone liście. Na wesołą zieleń, symbol harmonii i spełnienia, regeneracji sił fizycznych i zmartwychwstania duchowego. Patrzył i nie wierzył w harmonię, będącą implikacją rezygnacji z życia w społeczeństwie. W spełnienie, jako zakonnik, pozbawion tego do czego ludzkość jest powołana. W siły, patrząc na uciemiężoną przez troski twarz, wysuszone ciało. W zmartwychwstanie ducha w obliczu jego recesji, requiem kompleksji i nieodżałowanej straty…
Niech się chłopcy za mną gonią;
Po stodole, po oborze,
Dopomagaj, Panie Boże.
Usłyszał kołatanie i szczęk zawiasów otwieranych drzwi.
– Ojcze prałacie, już czas.
… nie wierzył.
Włożył kwiat do flakonu, delikatnie odłożył na biurko. Sięgnął po ozdobiony iluminacjami pergamin, z napisem „edictum”.
– Idę bracie.
***
Autor: Adam Mazur
Praca na I konkurs opowiadaniowy Słowiański Bestiariusz.