Syrenka Warszawska – fragmenty
Syrenka Warszawska
Gdy słońce zaszło, do wioski rybackiej przybyli już wszyscy członkowie drużyny. Do
przybyszów podbiegały ciekawskie dzieciaki. Największe zainteresowanie wzbudzał
sztandar z łodzi Jorga i buty ze smoczej skóry – namacalne dowody istnienia
potwora i zwycięstwa nad nim. Rudebald dał Janisławowi ocalały but, żeby ten
pozwalał go dotykać miejscowym. Na samego Jorga patrzono z namaszczeniem i
dawano ukłony do samej ziemi. Ze starszyzną wioski rozmawiał Antoni. Ugoszczono
ich miodem, pieczoną rybą i innymi specjałami na jakie mogli sobie pozwolić biedni
rybacy.
Jorg zaproponował za gościnę srebrnego denara, ale rybacy stwierdzili, że
obowiązkiem jest nakarmić gości. Mówili, że nawet w czasie przesilenia zimowego
jak robią uroczysty posiłek, to zostawiają wolne miejsce i miskę dla samotnego
wędrowca. Robią tak, by uchronić się przed jego gniewem, bo nuż obcy może
okazać się zaklętym, morderczym wilkoczłekiem. Jorg na te słowa się tylko
roześmiał. Jednak widok tak przerażonego człeka, który święcie wierzył w zabobon,
odebrał mu chęć nabijania się z prostaków. Już później gdy się rozluźnił przy ognisku
przypomniał sobie, że dziad opowiadał mu o dzikich, dawnych zwyczajach Rzymian.
Pod koniec zimy ubierali się w wilcze skórki i zdaje się biegali bez sensu po mieście.
Potem ten dzień dziwnym zbiegiem okoliczności stał się dniem pamięci o
męczeńskiej śmierci biskupa Walentego z Terni. Został ścięty za nieposłuszeństwo
wobec Cesarza Klaudiusza, zwanego za triumfy nad barbarzyńcami, zabójcą Gotów.
Książę widząc opór, wręczył starszyźnie płócienny woreczek z solą morską. Ci ze
zdziwienia wielkie oczy zrobili, bo na taki skarb nigdy ich nie było stać. Jak kupcy
przepływali, to jedynie czasami za skórki złowione parę grudek brudnej soli udawało
się zdobyć.
Gdy tak siedzieli potem przy ognisku i dziewczyny tuliły się do przyjezdnych, jeden ze
starszyzny wioskowej poprosił Jorga o opowieść jak to zabił smoka. Wódz z początku nie
chciał, bo na samą myśl robiło mu się niedobrze i słabo po stracie Liuwigilda. Ale gdy
usłyszał, że było by to wielką obraza dla gospodarzy, zgodził się pod warunkiem, że opowie
to Antoni, który był przy tym zdarzeniu. Gdy wszyscy z wioski usłyszeli, że będzie
opowiedziana historia o ubiciu żmija, przybiegli raźno do ognia. Rudebald z Hermenfredusem
postanowili sobie darować tą opowieść i poszli cichcem z dwiema dzierlatkami na spacer.
Wciaż nie mogli wybaczyć Gracchusowi, że wysłał ich na tak samobójczą misję, którą
młodszy syn wodza Liuwigild przypłacił życiem. Randki zakończyli w pobliskich krzakach z
dziewojami, które wcześniej usadowiły się im na kolanach i zalotnym spojrzeniem
wykazywały, że są bardziej, niż chętne.
Gdy wszyscy zebrali się przy ognisku, Jorg rozsiadł się wygodnie. Trzebiemir zajął obok
niego miejsce i możliwie prostym, podobnym to miejscowego narzecza, bez swoich
ulubionych zapożyczeń od panów zaczął snuć historię.
– Oto księże Georgius, wszechmocny wojownik, zabójca smoków i olbrzymów. Wyzwoliciel
mojego ludu, syn wielkiego Gracchusa, zwanego przez krajan Krakiem, bo ma pięknego
kruka w godle, władcę Wolnych Opromienienionych Wschodzącym Słońcem Gotów i
Gepidów, władca podstępnych i śmierdzących Swewów. Opowiem wam o wspaniałej glorii
nad dzikim nieokiełznanym potworem, okupionej największa ofiarą. W walce zginął młodszy
brat księcia, Leowigild. Jego piękne, starodawne imię, znaczy tyle, co czuwający wielki
morderczy kot, którego zwą lwem.
Tu zebrani z wrazenia zaniemówili, gdy Ylvis pokazał rękoma rozmiar zwierzęcia, którego
będąc małym widział u podróżnych artystów. Chwilę przerwy wykorzystał Trzebimir, by
zwilżyć gardło.
– Zaczęło się jakiś rok temu przez cały ciepły okres zaczęli znikać ludzie, pasterze i stada
wypasające się w okolicach rzeki, gdzie były liche gleby, mokradła. Nazywano ten rejon
stratomiem, albowiem łatwo można było tam stracić plony od często wylewającej rzeki.
Jakieś olbrzymie bydle wdzierało się do zagród i mordowało, rozszarpywało i zjadało
wszystko co żywe. Znajdowano tylko ogryzione resztki. W końcu znaleziono wbity w deskę
ząb – nie należący do żadnego znanego zwierzęcia – wielki, ostry, trójkątny. Natomiast w
błocie zostały odciśnięte wielkie łapy jak u monstrualnej żaby. Wtedy naszła zima i mieliśmy
nadzieję, że potwór albo zdechł lub uciekł. Myliliśmy się, bo razem z pierwszym wypasem
uderzył ze zdwojoną siłą.
Nie chcieliśmy władcy niepokoić i postanowiliśmy, że sami bestię dopadniemy uzbrojeni w
drągi, widły i siekiery. Dużo nas tego dnia było i na brzegu rzeki przywiązaliśmy krótkim
postronkiem barana do drzewa. Nie minęła chwila, baran nie zdążył zabeczeć i coś wielkiego,
szarego wyskoczyło z rzeki i razem z kopytami połknęło. Na to tylko czekaliśmy i
obskoczyliśmy go kupą i uderzyliśmy z całych sił. Potwór począł uciekać. Ale za wcześnie
się ucieszyliśmy. Gdy zagnaliśmy go do jaskini, nie wiedzieliśmy co dalej z nim robić. Gdy
rozszarpał w jaskini trzech śmiałków, wtedy dzielny szewc Skuba krzyknął „ogniem go!”
Poleciał po smołę i żółty proszek, z którym lubił się bawić. Szewc był felczerem w osadzie,
wypalał ropniaki, zasypywał jątrzące rany i dusił robactwo, także zasypywał dziury po zębach
wyrwanych cęgami kowalskimi.
Stanęliśmy jeden za drugim, ramię w ramię z naostrzonymi drągami, widłami i wszystkim
co mieliśmy pod ręką jak to nas o prześwietny Krak uczył do walki z konnymi. Zagrodziliśmy
tym samym potworowi drogę ucieczki. Gdy tylko Skuba wrzucił z gryzącym dymem snopek
nasączony dziegciem, krwią i innymi dziwnymi specyfikami, myśleliśmy, że wygramy. Jak
bardzo byliśmy w błędzie. Rozległ się straszny ryk, bo widać bydle skosztowało pakunku
nasączonego także łojem. Wtedy z jaskini wyleciał dymiący potwór, zwany smokiem.
Właściwie to biegł, ale tak jak by leciał, bo prawie nie dotykał łapami ziemi.
Potwór w morderczym pędzie nawet nie zauważył ludzi, po których się przetoczył. Stojącemu
po środku chudemu Mietkowi, jednym kłapnięciem odgryzł głowę, kurduplastemu Milczkowi
i grubemu synowi krawca z boków pazurami wyszarpał flaki. Widły i oszczepy, pękły jak
słomka. Gdy potwór znikł w odmętach rzeki, dwaj ranni umarli w konwulsjach. To
przepełniło czarę goryczy, udaliśmy się po ratunek do księcia. Najmłodszy syn Kraka
Liuwigild, zapytał nas czemu włosy rwiemy z głów i płaczemy. Gdy usłyszał o smoku, to
obiecał pomóc i pobieżał do ojca. Po długich prośbach Krak dał się ubłagać, ale do zadania
wyznaczył starszego z braci, księcia Jorgena.
Gdy Trzebiemir ukłonił się do wodza, zebrani przy ognisku wydali z siebie pomruk
zachwytu. Wznieśli toast i wypili jego zdrowie.
– Książe to doświadczony wojownik, zawsze w pierwszym szeregu na polu bitwy i nigdy się
nie cofnął. Bez wahania się zgodził.
Oczywiście wioślarz nie mógł wiedzieć o potyczkach i paru ostatnich bitwach z
Bizantyjskimi najemnikami, czy Awarami. Wtedy Goci musieli uciekać przed nawałą mieczy,
gdy zamykał się pierścień okrążenia. Przemilczał też, że Krak na początku poszczuł ich
psami. Władca nie chciał się zgodzić, gdyż stwierdził, że Leowigild powinien wziąć rychło
ślub z Wandą – księżniczką awarską. Zapewniłby tym panowanie nad ich małą ojczyzną
leżącą nad rzeką. Jak dzikie ordy olbrzymów wrócą, to podstępem już ich nie da się pokonać.
Jedynie sojusz oparty na małżeństwie mógł zagwarantować szansę na przeżycie. Młody
książę chciał koniecznie uczestniczyć w romantycznym wyzwaniu, jakim według niego było
polowanie na smoka. Za to Jorg najpierw się śmiał z tak szalonego pomysłu, żeby potwory
ganiać, potem popukał się w głowę i powiedział, że postradali zmysły. Poszedł się upić, bo
miejscowi mieli przedni miód. Dopiero jak wytrzeźwiał poszedł do ojca i powiedział co chce
w zamian, bo w końcu nie zależało mu ani na tym mieście ani na ludziach. Był rozgoryczony,
bo chciał jak najszybciej dotrzeć na północ do ojczyzny przodków, ale podróż się przedłużała.
Po całonocnym paktowaniu, targowaniu i piciu miodu oraz dziewek obracaniu, uzgodnili
warunki polowania na stwora. Jednym z warunków było to, że Leowigild nie będzie
uczestniczył w walce.
Wejdelota chwilę odsapnął, i w myślach wspomniał, że jedną z wybranek rządzących była
jego córka. Tak w sobie Jorga rozkochała, że kazała ojcu pilnować i strzec go jak własnego
oka zarówno wtedy, gdy smoka polowali jak i teraz w pościgu za Wandą. Napił się miodu i
kontynuował historię.
– Następnego dnia zwołano wszystkich mężczyzn z grodu, uzbrojono ich. Na czele Książe
Jorg na białym koniu i z Leowigildem na kasztance, z dziesięcioma wojownikami, w tym
mocarnym Rudebaldem i sławnym Hermenfredusem.
Wszyscy zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu sławnych wojowników, ale odpowiedziały im
jakieś radosne jęki i krzyki z oddali. Zmieszany kontynuował.
– Księżniczka Wanda ze łzami w oczach odprowadzała Leowigilda do samej bramy, błagała,
żeby nie jechał. Powtarzała, że ma złe przeczucie. Ten ją ucałował i obiecał, że wróci i da jej
naszyjnik z zębów potwora jako prezent ślubny. Jorg, żeby nie opóźniać wyprawy obiecał, że
Leo nawet miecza nie wyjmie. Chłopi tymczasem rozstawiali przynętę do zasadzki wzdłuż
nurtu rzeki. Tym razem było widać, że bestia stała się ostrożniejsza i nie mogliśmy jej
wytropić po długich godzinach poszukiwań. Gdy w trójkę, z książętami Jorgenem i
Leowigildem odpoczywaliśmy przy zachodzącym słońcu, usłyszelismy dźwięk rogu.
Świadczył, że znaleźli potwora. Leo chciał iść, ja także zachęcałem do boju, jednak wódz
pomny obietnicy jaką dał Krakowi i Wandzie zabronił młodszemu bratu narażać życie. W
swojej wielkoduszności sprawił, by inni wojownicy mogli zabić bestię. Z daleka usłyszeliśmy
nawoływania i krzyki. Wtedy zobaczyłem, że w pobliżu Jorga z chaszczy wyszedł smok. Nie
był tak ogromny, jak opisywali go przyjaciele, co przeżyli pierwsze polowanie.
Trzebiemir zamilkł na chwilę, pociągnął z kubka i dalej prawił oczarowanym słuchaczom.
– Gdy Biała się spłoszyła, to wódz z trudem utrzymał się w siodle. Książę Leo chciał
szarżować z włócznią na gada, w ostatniej chwili się opamiętał i zatrzymał na nerwowo
stąpającym koniu w bezpiecznej odległości. Jorg spiął konia i zaatakował stwora, ten nie
uciekał i syczał niczym wąż. Smok gdy dostał włócznią w bok zaczął żywiej reagować na
wojownika. W drugim natarciu Jorg znowu nie chybił i włócznia złamała się po wbiciu w
płaski łeb jaszczura. Potwór chrapliwie zaryczał i wił się w kółko, próbując uchwycić konia
za kopyta. Jorg podjechał do brata i dał mu uzdę. Wrócił z obnażonym mieczem, takim
krótkim, którego używali gladiatorzy, w drugiej dzierżył przygotowaną grubą sieć. Gadzina
nie zaprzestała dziwnego tańca, ponieważ grot włóczni uszkodził wybałuszyste oko. Jorg
chwilę postał i rzucił sieć na pysk, gdy potwór już, już go chciał gryźć. Smok się zaplątał i
padł jak porośnięta mchem kłoda z łypiącym złym okiem. Książę nigdy nie lubił się bawić w
oprawcę. Szybko podszedł od strony uszkodzonego oka i z całej siły wbił miecz w płaski łeb.
Skrzypnęła skruszona czaszka i wbił całe ostrze. Potwór w śmiertelnym spazmie rzucił się do
góry, na zabójcę, ale po chwili znieruchomiał.
– O tak to się robi! – krzyknął do Leowigilda – podejdź i zabij go, będziesz mógł się swojej
pani pochwalić.
Młodzian tylko na to czekał, podbiegł i dobił potwora.
„Wbij, nie macaj, nie znęcaj się nad konającym potworem” – o tym przytyku Jorga pieśniarz
nie wspomniał, bo młody i niedoświadczony wojownik zaczął jaszczura po pysku okładać
mieczem. Trzebiemir nie wspomniał także, że Jorg szarpał się z wyjęciem miecza dobre parę
minut, bo strasznie się zakleszczył w buchającym smrodem łbie.
– Jorg wyjął miecz i dosiadł Białej, wyglądał jak prawdziwy zwycięzca, pogromca smoka.
Krzyczał do mnie, bo stałem dosyć blisko „Zawołaj resztę, koniec roboty”, potem dodał „Po
co tam podążyli, skoro potwór był tutaj”. Lecz straszna odpowiedź przyszła szybko.
Na te słowa Trzebiemir wziął łyk miodu, spojrzał na głównego bohatera opowieści, który
siedział dostojnie wpatrzony w dal. Jorg rozmyślał o tym, gdzie popełnił błąd, analizował
każdy ruch i możliwości, z których nie skorzystał, żeby uratować brata. W końcu zakrył twarz
dłońmi, żeby nikt nie widział grymasu bólu i łez bezsilności. Trzebimir widząc to podszedł do
niego i zapytał się czy może lepiej przerwać, ale ten za zasłoniętej twarzy rzekł schrypniętym
głosem:
– Mów dalej…
Tymczasem dwie dziarskie dziewoje, śliczne jak z obrazka coraz bardziej przejęte straszną
historią przywarły do Jorga z obu stron, ten się nie odpędzał. Ludzie siedzieli cicho, wpatrzeni
w Trzebiemira. Nieopodal krzaki malin szaleńczo się kołysały. Gawędziarz zwilżył gardło
miodem i kontynuował.
– O już tu biegną! Krzyknąłem, niemożliwe, że tak szybko dowiedzieli się o waszym triumfie.
Stanęliśmy, żeby zrozumieć co do nas wołają.
– A wtedy! – Ludzie przy ognisku drgnęli przestraszeni. – Kasztanka zerwał się w dzikim
galopie! Biała parsknęła, stanęła dęba, o mało co nie zwalając z siodła księcia. Szarpnięcie
wytrąciło miecz z ręki jeźdźca. Stałem jak skamieniały, nie wiedząc co się dzieje, aż tu nagle
bez ostrzeżenia z rzeki wyskoczył wielki smok!
Zebrani krzyknęli z przerażenia, Trzebiemir skorzystał z okazji i znów się napił.
– Był dwa razy większy niż ten wcześniej zgładzony w opowieści i wielkimi szczękami
pochwycił Leowigilda za obie nogi. Zanim zdążyliśmy zareagować, ten zaczął go ciągnąć do
wody. Oszalała z przerażenia Biała, stratowała tylne łapy potwora. Smok w odpowiedzi
machnął potężnym ogonem i ją podciął, druzgocząc kończyny. Klacz razem z jeźdźcem
upadła na cielsko potwora. Wódz przejechał twarzą przez twarde wypustki żmija. Podbiegłem
bliżej nie wiedząc co czynić. Ujrzałem jak w agonalnym szale kobyłka tarzała się w błocie. Z
połamanych pęcin sterczały kości, a z brzucha ziała krwawa dziura.
Uwięziony w uzębionej paszczy Leowigild świadom swego położenia próbował się wyrwać,
lecz zmiażdżone nogi nie dodawały sił. Choć okładał mieczem bestię, to nie mógł przeciąć
twardego pancerza. Spojrzałem na księcia Jorgena. Ten klęczał oszołomiony i mimo, że krew
lała się strumieniem, to on dalej szukał miecza. Jednak ten na nieszczęście znajdował się po
drugiej stronie potwora. Z daleka był słychać przerażone okrzyki drużyny, która mimo
nadchodzącego zmroku widziała całą tragedię. Biegli co tchu w piersiach, lecz działo się to
tak szybko, że nie mogli nic pomóc. Wtedy zdarzył się cud. Zobaczyłem opartą o drzewo
włócznię Leo. Złapałem ją i pobiegłem z ratunkiem. Wódz dał znać, żeby mu ją rzucić. Tak
też zrobiłem. Pochwycił ją w locie i szybko wbił w łeb smoka. Stwór szarpnął się, jeszcze
próbował atakować, lecz szybko znieruchomiał i padł nieżywy.
Okrzyk radości wydali z siebie rybacy oraz niektórzy wioślarze, bo pierwszy raz mogli
usłyszeć co dokładnie wydarzyło kilka tygodni temu. Gdy Trzebiemir ujrzał zbolałą twarz
Jorga, mimo obecności pocieszycielek, postanowił szybko zakończyć opowiadanie.
– Niestety, rany Leowigilda były tak poważne, że umarł na rękach księcia. Usypano mu
kurhan, ze smoka zrobiono buty dla wszystkich wojowników. Ja tyż dostałem, jakoże miałem
wkład w śmierć bestii.
Ludzie z wioski gdy dowiedzieli się o bohaterskim czynie Starego, zaczęli spoglądać na niego
z większym szacunkiem. Trzy dziewki co miały za dużo miodu we krwi to zaczęły
konkurować pomiędzy sobą, która usiądzie przy nim. Głowa osady wzniósł jeszcze kilka
toastów na cześć gości. Gdy jedzenie się skończyło, wszyscy zaczęli powoli się rozchodzić do
chałup. Wojownikom udostępniono większy, a wioślarzom mniejszą chatę. Na koniec uczty
Jorga wzięły pod pachy dotychczasowe opiekunki i zaciągnęły go w nieznanym kierunku. Tej
nocy Ylvis dowiedział się paru ciekawostek odnośnie natury rzeczy i ku swojemu zdziwieniu
zobaczył, do czego służą wszystkie członki.
Trzebiemir siedział przy ognisku wpatrzony w dal, rozmyślał, że nie mógł powiedzieć o tym,
że Leo będąc uwięziony w paszczy płakał jak małe dziecko, widząc bliski koniec. Nie
wspomniał też, że Jorg w szale próbował rękoma nieskutecznie go uwolnić.
Gdy przybiegli wojownicy z resztą, rozwarto szczęki martwego potwora. Rannego położono
na trawie i miast się radować, patrzyli ze zgrozą na wystający kawałek kości udowej. Na
szczęście w obławie uczestniczył Skuba, co cieszył się w okolicy sławą wyśmienitego
felczera. Medyk jednym sprawnym ruchem rozciął nogawice młodego księcia, ale trysnęła
mu w twarz błękitna krew. Skuba przeklął najgorzej jak potrafił, obraził cały majestat starych
i nowych bogów, także tych co nie znał i ignorował. Leowigild zrozumiał, że już po nim.
Rzekł słabnącym głosem do pochylonego nad nim brata.
– Powiedz Wandzie, że ją… – nie zdążył, bo ostatnia drgawa go dopadła, skulił się i umarł.
Wódz stał jeszcze wpatrzony jednym okiem na martwego, potem mu się nogi ugięły i osunął
się twarzą w błoto. Szewc widząc to, przeklął jeszcze głośniej i kazał go podnieść, póty rana
jeszcze świeża i nie dostała się tam ziemia. Tylko dzięki jego sprawnym rękom,
doświadczeniu w leczeniu podobnych ran, Jorg zawdzięcza życie. Czarodziejskie właściwości
żółtego proszku zwanego przez Leowigilda sulfurem uratowały mu życie. Proszek ponoć
pochodził z samych trzewi ziemi. Jorg kiedyś powiadał, że wydobywa się go z miejsc, gdzie
są roztopione do czerwoności skały, które same wylewają się do morza. Niemożliwym się to
zdawało, acz skoro on tak mówił, to pewno tak było.
Dalsze rozmyślania przerwała zwyciężczyni pojedynku i Trzebiemir był już tak zmęczony, że
nie przeszkadzało jej podbite oko i brak zęba na przedzie.
xxxxxxx
Przedzierali się przez błota ponad godzinę, albo dwie. Przewodnik nie wspomniał reszcie, że
dwukrotnie zatoczyli koło. Zastanawiał się, czy instynkt łowcy zniknął, czy rozpraszają go
zapadające nogi się co krok w błocie, pijawki, komary, błędne ognie, mgła. Nie wspominając
o bólu obrzękniętego przyrodzenia.
– Wciórności! – Przeklął idący jako ostatni Mieszko – zbłądziliśmy!
– Nie kracz – odpowiedział idący przed nim Zbyszko – Wars dobrze wie co robi, nie raz
byłem z nim na łowach.
– Poczekaj, o coś nogawica zaczepiła!
Przedostatni zwolnił kroku i poprawił sakwę.
– Bo z tobą to tak zawsze, gadasz, gadasz. Jak trza iść, to się po jajcach drapiesz.
Odpowiedziało mu chlupnięcie.
– Mieszko, gdzie ty?
Odwrócił się, lecz towarzysza z ławki nie dojrzał. Na mętnej wodzie do kolan, tam gdzie
wcześniej stał jego druch, jedynie kręgi wody powiększały średnicę. Podszedł bliżej
wypatrując jakiś znaków.
– Mieszko!
Cisza zmroziła go.
– Czego drzesz ryja! – Próbowali uciszyć go woje Ziema idący przodem.
Nagle z tafli wystrzeliła ręka, ten niewiele myśląc pochwycił ją, lecz nie był w stanie
wyciągnąć nawet centymetra.
– Pomocy! On tonie!
Wszyscy idący z tyłu ruszyli na pomoc i utworzyli łańcuch z rąk. Jednak z marnym skutkiem,
bo Mieszko jak do łokcia wystawał, tak nie drgnął. W końcu Got zdołał dołączyć do ekipy
ratunkowej. Złapał za rękę stojącego najbliżej niego, oparł się nogą o zmurszałą kłodę i
pociągnął tak mocno, że wszyscy razem się z nim poprzewracali. Na końcu Zbyszko trzymał
Mieszkową rękę. Rudebald zrzucił z siebie wojaka, wstał z błota i uśmiechnął się zadowolony
sam z siebie.
– No jak ja biorę się do roboty, to zawsze z pewnym skutkiem.
Lecz dobre samopoczucie popsuł mu przeraźliwy krzyk.
– Czego znowu? – Podszedł jak najszybciej do zgromadzonych nad Zbyszkiem.
Dołączył też Wars, który nie wiedział co się stało.
– Co się guzdrzecie, już blisko, mgły się podniosły. Bądźcie cicho, bo nas usłyszą… – głos mu
uwiązł w gardle, gdy zobaczył, co przedostatni trzyma.
Zbyszko przerażony szeptał do siebie.
– Jakże to tak, jakże???
Rudebald nie dał po sobie znać, że się przestraszył i że nie jest dobrze. Wyrwał z rąk
Zbyszka, to co zostało z towarzysza. Przyjrzał się dokładnie równo obciętej kończynie,
troszkę powyżej bicepsa.
– Już po nim – obrócił w ręku ochłap, nie wiedząc co ma z tym zrobić i wręczył Warsowi.
Ten z odrazą przyjął.
– Jak się spali, to Mieszko trafi do Nawii ?– Rzekł nieprzekonany Wars do siebie i wsadził
odcięty członek do sakwy.
– Ruszajmy! Bitwa się już zaczęła, a my tu… – Rudebald chciał zachęcić innych.
– Tak ruszajmy! Bo zaraz i nas dorwie – Zbyszko prawie pobiegł w kierunku wskazanym
przez Warsa.
Reszta w milczeniu podążyła za nim.
Tymczasem w pobliskich kępach nerecznicy grzebieniastej, szaro-bura kikimora kończyła
pierwszy etap trawienia…